8/10/2014

Offence taken! O fandomach roszczeniowych, zranionych uczuciach i okrętach pod ostrzałem.


Shippowało się zawsze i w każdym fandomie – nic nowego, czy wywrotowego. No dobra, może nie zawsze (choć znów, kto wie), ale od ponad ładnych czterech dekad na bank. I chyba nigdy wcześniej shippowanie – zupełnie niewinna rozrywka, nieraz wspaniałe ujście dla twórczych zapędów i kreatywności – nie wywoływało tak wielu kontrowersji. I nigdy wcześniej nie miało tak ogromnego wpływu na twórców i siłą rzeczy dzieło samo w sobie. Co się zmieniło? Cóż, najpierw stał się Internet. A potem social media. Tumblr, między innymi.

Bo ostatnimi czasy nie da się rozmawiać o sprawach fandomowych nie wspominając przy tym o Tumblerze, który gromadzi dość specyficzny tłumek. Jeśli nie wiecie o co bangla poświęćcie chwilę na obejrzenie tego filmiku. Czy jest to wizja podkoloryzowana i przejaskrawiona? Pewnie. Co nie zmienia faktu, że tumblrową mentalność ilustruje perfekcyjnie. To platforma, na której roi się od zapaleńców, a choć bycie zapaleńcem jest zazwyczaj fantastyczną sprawą, bywa też, że jest fatalną przypadłością. Zbierzmy zatem całą fanowską miłość – wszystkie wzruszenia i rozczarowania, zachwyty i zażalenia, oczekiwania mniej i bardziej realne – i przepuśćmy przez ten radykalny, społecznie świadomy filtr Tumblra. I tak oto otrzymaliśmy mieszankę wybuchową.

Szerzenie społecznej świadomości, promowanie równości, wspieranie słusznych idei  – to wszystko wspaniałe sprawy. I fakt, że gdzieś w Internecie jest tylu młodych ludzi, którzy o te sprawy tak zawzięcie walczą jest naprawdę świetny. Problem w tym, że choć początki były wspaniałe, to w tym momencie Tumblr jest po prostu karykaturą. Wiecie na przykład, że największą potwarzą, jaką można komuś zaserwować jest poczucie się urażonym? Nie, nie, nie, nie trzeba tego kogoś obrażać. Wystarczy, że my poczujemy się dotknięci czyimś działaniem, wypowiedzią, czy krojem czcionki, której użył w poście. Istnieje specjalny krąg piekła dla takich ludzi – użyjcie nieopatrznie słowa „spaz” (it’s offensive!) i zostaniecie oddelegowani na karnego jeżyka, a do towarzystwa będziecie mieli showrunnerów, którzy odstrzelili PoC/queer postać i cosplayowców, którzy za PoC śmiali się przebrać (nie, nie mówię o blackface. Mówię o tych biednych durniach, którzy śmiali się przebrać za Howaranga, a heloł, gdzie ich stempelek na bycie mniejszością i cierpienie z powodu krzywdzących stereotypów i wogle, ej?). A zatem udzielacie się aktywnie na blogu i chcecie żyć w zgodzie ze swoimi obserwatorami? Wystarczy, że będziecie się trzymać dwóch prostych zasad: 1) don’t be offensive; 2) don’t be disrespectful. A że offensive/disrespectful może być dosłownie wszystko? Oh well. Niestety, zbyt wielu blogerów zapomina, że doszukiwanie się problemu absolutnie wszędzie jest  równie szkodliwe, co nie dostrzeganie problemu w ogóle. I w efekcie w ogromnej ilości przypadków przestano z problemami walczyć, a zaczęto je wynajdować, a społeczność, która ma ogromną siłę przebicia stała się jednocześnie społecznością, której nie da się traktować poważnie. Nie oznacza to, że do ciekawych i mądrych dyskusji nie dochodzi, bo tych jest od groma. Ale częściej niż rzadziej giną w nawarstwieniu głupiutkich rantów i zadnich bolączek.

I teraz powiecie: ejże, popkultura zawsze w ten czy inny sposób z problemami społecznymi się mierzyła i zawsze się ją pod tym kątem analizowało. I oczywiście będziecie mieli rację. Ale jeszcze nigdy nie doszło do tak przedziwnej sytuacji, w której absolutnie każdą preferencję wypadałoby podeprzeć Niezwykle Istotną Kwestią. I zatrzymajmy się na moment, by ogarnąć w ogóle cały absurd tej sytuacji, kiedy zmuszeni jesteśmy do tłumaczenia się z naszych preferencji. Jasne, możemy wypunktować parę czynników, które prawdopodobnie wpłynęły na to, że serię X czy postać Y lubimy, ale koniec końców wszystko sprowadza się do tego, że kwestia gustu. A gust się rozsądkiem ani logiką nie rządzi. Wiecie, nie lubi się limonek za to, że są zielone i kwaśne. A nawet jeśli, nie zobowiązuje nas to do lubienia wszystkiego, co zielone lub kwaśne. Ale to taki malutki offtop. Do czego zmierzam, to że owszem, dyskusja „mój ulubiony serial, a Problematyczna Kwestia” toczy się od dawna, ale w momencie, w którym za absolutnie każdym aspektem naszego serialu, który nam nie w smak musi stać Problematyczna Kwestia, cóż… tu się zaczyna prawdziwa problematyczna kwestia. Bo zarzucać autorowi, że nie wykorzystał potencjalnej chemii między bohaterami to jedno. Zarzucać mu queerbaiting czy skrywaną homofobię – to już nie są słowa-wytrychy, którymi można szafować bezmyślnie na prawo i lewo.

Gdzie w tym wszystkim odnajduje się Teen Wolf i Sterek? Dokładnie w samym środku.


Już tłumaczę. Zaczęło się, jak to zwykle w takich historiach bywa, niewinnie. Fani znaleźli sobie ship, serial zyskał zastęp wiernych widzów, słupki oglądalności rosły, fandom kochał Jeffa. Potem ktoś komuś podłożył świnię. Kto komu pierwszy pozostaje kwestią sporną, faktem jest, że świnia została podłożona. I dało to początek tej spirali nienawiści, jaką dziś są relacje Jeffa i sterekowego fandomu. 

Bo widzicie, w tej aferze nie ma jednego winnego, którego można bez wątpliwości wskazać palcem – obie strony zawiniły tu w takim samym stopniu i obie równie paskudnie się wobec siebie zachowały. Przy wielu okazjach wspominałam o tym, że jeszcze nigdy nie spotkałam się z tak inwazyjnym fandomem, jak ma się to w przypadku Teen Wofa – mowa tu o licznych tweetach, ankietach i listach otwartych stosowanych przez fanów do showrunnera. I owszem, uważam, że jest to sprawa karygodna i nie wydaje mi się, bym przereagowywała. Można shippować ile dusza zapragnie, można tworzyć setki met dowodzących, że nasz ship jest wspaniałą rzeczą, w końcu można rzucić setką wszetecznic na „niekompetencję i brak talentu” scenarzystów. Ale czego absolutnie robić nie można, to roszczenie sobie praw do czyjegoś dzieła, wychodzenie z założenia, że jeśli będziemy krzyczeć wystarczająco głośno, wpłyniemy na czyjąś wolę i wizję artystyczną. I nie mówimy tu o kilku odosobnionych sytuacjach, raczej o trendzie, jaki się w sterekowym fandomie – bo myślę, że należałoby tu jednak rozgraniczyć ship i serial – od ładnych dwóch lat utrzymuje. Ale. To powiedziawszy. Jednocześnie nigdy nie spotkałam się z tym, by sami twórcy tak radośnie i namiętnie shipowy fandom wykorzystywali, a potem zrobili tak gwałtowny w tył zwrot. I należy w tym miejscu zaznaczyć, że nie chodzi nawet o to, co dzieje się w samym serialu. Jasne, od czterech sezonów hintowana jest biseksualizm jednego z głównych bohaterów i nie oszukujmy się, są to hinty subtelne niczym armia radziecka. I pewnie, można by to podciągnąć pod queerbaiting. Ale w tym właśnie rzecz, że możliwie realny queerbaiting* (lub, jeśli czujemy się szczodrzy, mocno wymowne i nico męczące mruganie do fanów) jest w całej tej sytuacji najmniejszym problemem. Bo to jedna sprawa dostrzec istnienie shipu, przyjąć do wiadomości, być może pochwalić za oddanie i kreatywność. Ale zupełnie inna, kiedy na oddaniu tych fanów zaczynamy bezczelnie żerować. Bo hej, kiedy przychodziło co do czego, kto był oddelegowany do kręcenia spotów nakłaniających do głosowania w Teen Choice? Yup. And they were on a ship, pun intended. I znów, żeby to był jednorazowy wyskok, ale nie – temat wypływał podczas wywiadów, dodatkowych materiałów i paneli dyskusyjnych wystarczająco często i zawsze przyjmowany był z entuzjazmem. Do pewnego momentu. Bo potem nastały dla shippersów ciężkie czasy post-3a, kiedy nazwa pairingu zaczęła wywoływać reakcję alergiczną, a sam serial ukrócił interakcje bohaterów do jednej sceny na sezon** i trend ten utrzymuje się do dzisiaj, to jest do drugiej połówki sezonu czwartego. 

Wiecie, piękno tego gifa polega na tym, że w zależności od punktu widzenia 
obie strony konfliktu mogą być zarówno pakującym  w talerz, jak i pakowanym. 

A Sterek to fajny ship jest. Jeśli nie romantycznie, to platonicznie, bo aktorzy mają fantastyczną chemię i już. Więc oczywiście kiedy ich wspólne sceny zostały kompletnie wymazane ze scenariusza ludziom było przykro. A że ludzie byli na Tumblrze – cóż, wiadomo, od zranionych uczuć tylko rzut beretem do urażonych poglądów. Yup, zgadliście – zaczęły się kampanie o queerbaitingu i skrywanej homofobii. Nagle Jeff przestał być w najgorszym wypadku średnio lotnym showrunnerem, zarzuty nabrały zdecydowanie poważniejszego wymiaru. A choć z forsowaniem swojej opinii czy próbami ingerencji w scenariusz kompletnie się nie zgadzam i jeży mnie to strasznie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Jeff sam tę sytuację na siebie ściągnął. Bo okej, możemy przyjąć, że serial jest produktem i jak każdy inny produkt potrzebuje reklamy, tylko czy nie wchodzimy tu w takie trochę bezcelowe rozważania „bo głupek ma prawo być głupi, więc przymykamy na tę głupotę oko”? Nie oszukujmy się – dojenie shipu zaprowadzi nas tylko tak daleko, jeśli z żadnych obietnic, choćby tych złożonych w półsłówkach, się nie wywiążemy, prędzej czy później ugryzie nas to w dupę, to po pierwsze. Po drugie – nie można na poważnie oczekiwać, że ponęcimy ludzi homo(/bi)seksualną parą, potem zamieciemy sprawę pod dywan i wszystko będzie w porządku. I nie ma, że to przecież tylko serial o nastoletnich wilkołakach jest. Żaden wytwór popkultury nie wisi sobie w próżni, choćby nie wiem jak głupiutki czy nastawiony jeno na rozrywkę. Zawsze w ten czy inny sposób odnosi się jakoś do rzeczywistości. I choć zgadzam się z tym, że fani Teen Wolfa często traktują go zbyt poważnie i nieraz doprowadziło to do kosmicznych nieporozumień i galopujących nadinterpretacji, to w tym przypadku naprawdę jestem w stanie te oczekiwania zrozumieć. Zwłaszcza, że wielokrotnie wiedzieliśmy już, jak Jeff czy Posey (odtwórca głównej roli) klepią się po plecach, bo serial ma taką reprezentację queer podczas gdy reprezentacja jest zupełnie przeciętna. Mamy tych dwóch tokenowych gejów, jest fajnie, ale szału nie ma. Więc udaje sobie ten Teen Wolf, że jest wywrotowy, ale na tym się kończy. Ludzie chcą reprezentacji w mediach i ciężko im się dziwić. I pojawia się teraz pytanie: czy witając Stereka z otwartymi ramionami Jeff, mniej lub bardziej świadomie, nie posłał w świat wiadomości „rozumiem was, rozumiem dlaczego Sterek jest dla was ważny, popieram was” tylko po to, by dwa sezony później powiedzieć „lol, nope, spadajcie na drzewo”. A czy reakcja Jeffa była przesadzona i, pardon, nieco gówniarska? Myślę, że tak. Czy jestem w stanie ją zrozumieć? Jak najbardziej. Bo jakby nie było, fandom zrobił zamach na jego artystyczną niezależność.

Naprawdę nie chcę tu wyjść na asekuranta, co to nie potrafi ująć się za żadną ze stron. Ale naprawdę nie potrafię ująć się za żadną ze stron, ani żadnej strony jednoznacznie potępić. Bo zarówno reprezentacja mniejszości w mediach jak i swoboda twórcza to tematy, które zawsze wywoływały i wywoływać będą masę silnych emocji. I koniec końców nie mam pojęcia, co o całej sprawie sądzić, bo z jednej strony rozbijamy się między dwiema szalenie ważnymi kwestiami, z drugiej, cóż, cała ta aferka wydaje się, no właśnie, aferką, takim zawistnym podkładaniem świń. Nie dałeś nam Stereka, więc zrobimy ci blackout, zrobiliście mi blackout, więc pokażę wam środkowy palec na SDCC... błędne koło.

I koniec końców, jak nie wiedziałam, tak nie wiem nadal. Ale cóż, przynajmniej temat nie zalega mi już na wątrobie.

*nie chcę tu wygłaszać żadnych stwierdzeń absolutnych, bo też wydaje mi się, że queerbaiting to rzecz mocno płynna i tak naprawdę wiele zależy od naszej wrażliwości i oczekiwań względem bohaterów.
**technicznie rzecz biorąc połowę sezonu. Ale nie oszukujmy się, 3a i 3b to dwie zupełnie osobne historie.