Przysięgam, że Walking Dead to jedyny serial, który jest w stanie sprawić, że uśmiecham się na widok martwych wiewiórek. Damn you, Walking Dead, ludzie nie powinni się uśmiechać na widok martwych wiewiórek.
Also: sporo się działo w dzisiejszym odcinku i na sporo szczegółów warto zwrócić uwagę. Ale niestety dzisiaj nie mam do tego głowy. Także z góry przepraszam za wybiórczość, chaotyczność i ogólny brak ogarnięcia.*
So close ^_^ | źródło: klik |
!SPOILERY!
Wszystko ślicznie, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że montażyście omsknął się paluszek przy cięciu sceny Kroczenia w Slow Motion ^^ Nic to. Odcinek co prawda wolniejszy, ale ten malutki postój bardzo dobrze wykorzystany do powiązania wszystkich luźnych końców. Po pierwsze: jak tu nie kochać Tary i jej żółwików? Jest po prostu rozczulająca, proszę jej nie zabijać. Zresztą od czasów Michonne i Andrei brakuje w TWD takiego fajnego damskiego bromansu, a Maggie i Tara ładnie tę pustkę zapełniają. Czy też raczej Glaggie i Tara, bo mam takie dziwne wrażenie, że zostaje wessana do kolektywu. W każdym razie ładnie dopięli kwestię jej dołączenia do grupy. I pisałam chyba już o tym nieraz, ale napiszę znowu: strasznie mi się podoba jej lojalność wobec Glenna i całej grupy.
Dalej, Carol i Tyreese: cieszę się, że Tyreese nijako Carol wybaczył i jest gotów zostawić tę sprawę za sobą. Co mnie nie cieszy, to że Carol nie jest w stanie sobie wybaczyć. Znaczy, fantastyczna kreacja, fantastyczny story arc, pięknie napisana postać. Tylko wiecie, serce się kraja. Also: pamiętacie, jak w drugim sezonie Carol miała Daryla na oku, żeby czasem nie dał drapaka? Pamiętacie, jak powtarzała mu, że jest wartościowym członkiem grupy, że należy do tej grupy, że jest dobrym człowiekiem? Ugh, niech no mi ktoś spróbuje wmówić, że to nie jest jedna z najciekawszych i najlepiej rozpisanych relacji w tym serialu.
Kolejna sprawa: Abraham tłumaczy, dlaczego z nagła postanowili podążać za rickami. I cóż, to akurat jeden z tych wątków, które wyłożone były bardzo jasno i nie potrzebowały żadnych dodatkowych tłumaczeń, ale hej, zawsze to miło, kiedy scenarzyści zwracają uwagę na takie pierdoły.
A Michonne to chyba trochę za dobrze się bawiła przy tłuczeniu tego trupa.
A Rick wciąż ma zegarek Eda, który Carol powierzyła mu, kiedy ją odsyłał. Nie, słuchajcie, ja mam naprawdę sporo radochy z poplątanych, niejasnych relacji budowanych w TWD, bardzo podoba mi się to, jak każde kolejne wydarzenie wpływa na tych ludzi, ich związki, przyjaźnie, podoba mi się to, że te postacie dostają rozwój charakteru z prawdziwego zdarzenia i nie są tylko pionkami przesuwanymi od punktu do punktu. Ale w takich momentach jak ten, naprawdę żałuję, że nie da się po prostu załatwić sprawy jednym uściskiem i magiczną siłą miłości :P Serio, wytulcie Carol, niech poczuje się znów częścią rodziny i wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie, tak?
...nie. Nie ma takiej opcji.
Najpierw Tyreese, teraz Carol - nie, nie, nie, nope, you're doing it wrong. Czy tłumienie w sobie traumatycznych przeżyć, negatywnych emocji i czego jeszcze pomogło komukolwiek, kiedykolwiek?
Ooo! A jednak to zrobią! Jednak pociągną wątek Myśliwych po bożemu! :O I tak swoją drogą: trochę sobie strzelili w stopę, kiedy zrobili z Daryla bożka dziczyzny i polowań, co? "- Hej, Daryl, skąd masz jelenia? - Wytropiłem!". "Hej, Daryl, mógłbyś wytropić tę małą dziewczynkę, która uciekała w popłochu i z pewnością zostawiła za sobą całą masę śladów? Albo tę kilkuosobową grupkę, która niewiele wie o survivalu i zapewne obija się po lesie jak banda pijanych bąków? - NOPE." No nic, patrzcie, wróciły wiewiórki na sznurku!
A Carl ma dobre serduszko, d'aaaw. I łapię, skąd w nim ta zmiana, ale wciąż mam wrażenie, że coś mi umknęło. Strasznie mi nabruździł ten przeskok czasowy między trzecim a czwartym sezonem, tyle spraw nam przez to uciekło. I jasne, dostaliśmy wystarczająco dużo informacji, by sobie te braki samodzielnie uzupełnić, czego nam nie pokazali na ekranie, możemy sobie sami dopowiedzieć. Ale szkoda, że dostaliśmy tak malutko Carla przechodzącego tę swoją moralną metamorfozę. Co nie zmienia faktu, że bardzo mi się jego story arc podoba. I widać, że dojrzewa, że zmienia się jego perspektywa. Nie jest już tym dzieckiem z drugiego - czy nawet trzeciego - sezonu, które świat postrzegało jako czarno-biały. Bo właśnie dlatego młodszego Carla było nam tak ciężko polubić, bo funkcjonował na zasadzie "świat jest bezwzględny, a zatem ja też muszę być bezwzględny", sęk w tym, że to podejście nie tyle samodzielnie sobie ukształtował, co raczej bezrefleksyjnie przejął po Shane'ie. W tym momencie mamy Carla, który zdaje sobie sprawę z tego, że rzeczywistość, w której żyje jest okrutna, ale nie oznacza to, że on sam musi się stać okrutny. Musi być silny - owszem. Ale siła nie musi iść w parze z bezdusznością. Ba, wręcz nie powinna. Carl zaczął samodzielnie analizować i weryfikować to, czego nauczył się w ostatnich latach i zaczął cenić wartości, które starał się mu przekazać Rick. Przy czym sprawa o tyle ciekawa, że na ten moment sam Rick zaczyna o tych wartościach zapominać. I koniec końców daje nam to strasznie fajną relację, gdzie obaj się ładnie równoważą i są od siebie pod pewnymi względami mocno zależni. Swoją drogą podobnego mechanizmu brakuje mi u Glaggie - okej, kochają się na zabój, piękne to i w ogóle, ale nic poza tym. Bo czy można powiedzieć, że w jakiś sposób się uzupełniają, wpływają w jakiś sposób na swoje zachowanie, postrzeganie świata? Jest coś ciekawego w dynamice między tą dwójką? Bo trzy sezony romansu i ja wciąż niczego takiego nie dostrzegam. Są fajną, uroczą parą badassów, end of story.
Ta jest, trzeba ustawić Abrahama do pionu :P Lubię tego faceta, lubię jego fantastyczne rude wąsy, ale pozycja lidera jest już zajęta. I nigdy nie przestanę się zachwycać tym, jak lojalna i pełna wiary we własną siłę jest ta grupa. Potrzeba czołgu i mini armii by ich rozdzielić - no czyż to nie jest piękne? Jak im nie kibicować?
Takie sceny jak uczta w kościele... damn, dostajemy je tak rzadko, że wydają się po prostu abstrakcyjnie, kompletnie nie na miejscu. Cóż, doceńmy ją, to zapewne jedyna taka w tym sezonie. Nie, serio, przypominacie sobie choć jeden moment takiej prawdziwej, szczerej radości? Takiej, która sprawa, że człowiek chce się po prostu uśmiechnąć? Nie płakać ze wzruszenia, tylko zwyczajnie uśmiechnąć? Bo mnie przychodzi na myśl wyłącznie pierwszy posiłek w CDC, na samym początku drugiego sezonu.
To zakończenie! Najpierw bałam się, że Carol da nogę, potem bałam się, że banda kanibali zabierze Carol nogę, potem... no dobra, noga Boba mnie aż tak nie martwiła, ale tak czy siak, wow. Świetnie odtworzona scena.
Koniec końców: dobry odcinek. Trzeci zapowiada się fantastycznie.
*Znaczy, nie żeby te recapy były zazwyczaj jakoś szczególnie merytoryczne ^^