Po pierwsze, skąd "I" w tytule? Stąd, że niestety po tygodniach użerania się z Klątwą nie dałam rady i całości w dalszym ciągu nie zmogłam. Zapewne do powieści jeszcze kiedyś wrócę, bo nie mam w zwyczaju zostawiać niedoczytanych książek. Ale szybko to nie nastąpi.
Po drugie, jestem bardzo rozczarowana, bo do tej pory kojarzyłam Cottama z porządnymi, klimatycznymi powieściami grozy (Dom zagubionych dusz, Mroczne Echo) a tu takie... nijakie, mdłe coś, z braku lepszego określenia.
A po trzecie, owszem, zmieniłam nieco opis z okładki, bo choć lenistwo nie pozwala mi na spłodzenie konkretnego streszczenia, to trzy akapity zakończone wielokropkami nie budują nastroju grozy i tajemnicy, raczej brzmią... jakby narrator... dostał.... zadyszki. No. Chciałabym powiedzieć, że tyle w kwestii narzekania. Niestety prawdziwe zrzędzenie dopiero się zacznie.
Po pierwsze, postacie - bo skoro brak porywającej fabuły, należałoby się skupić na bohaterach. Zacznijmy od naszej main hero, doktor Bancroft - postaci, jak już padło, mdłej i nijakiej. Niby silny charakter, niby kobieta po przejściach, niby udręczona zmaganiem się z rodzinnymi sekretami... A ani sympatii, ani żadnych innych emocji w czytelniku nie wywołuje. Podobnie w przypadku Marka Huntera, który nota bene zdaje się być nieudolną kopią Nicka Masona ze wspominanego już Domu zagubionych dusz, widać, że Cottama ciągnie do wątków militarnych. Oczywiście, większość autorów ma swój typ bohatera, nie jest to żadną nowością, ale w tym wypadku kompletnie się nie sprawdza. I w końcu Adam. Fakt, nietrudno wyłożyć się na kreacji dziesięciolatka. Ale trzeba autorowi przyznać, że wyłożyć się tak spektakularnie też nie jest łatwo. Fragmenty serwowane z punktu widzenia dziecka to jedno wielkie pomieszanie z poplątaniem. Najpierw dostajemy wymuszone, nienaturalnie brzmiące powtórzenia, mające zapewne imitować mowę dziesięciolatka, prosty język... i w tym samym akapicie pada zdanie: (...) to jeden z tych kapryśnych zbiegów okoliczności, jakich życie sporo dostarcza, znacznie częściej, niż wynikałoby z rachunku prawdopodobieństwa. Niech żyją wiarygodne kreacje.
Fabuła. Odniosłam wrażenie, że żadnej nie ma. Cały czas coś tam się dzieje, ale brak w tym wszystkim dynamiki. I miast wciągających opisów i wartkiej akcji mamy dłużyznę za dłużyzną. A mieszanie stu wątków naraz też nie pomaga: bah! czarna magia w klimatach voodoo, bah! polowanie na czarownice, bah! Trzecia Rzesza. I - podobnie jak treść - klimat rozbiega się w tysiąc stron jednocześnie, a czytelnik stoi sobie pośrodku całego tego bajzlu niespecjalnie wiedząc, co ze sobą zrobić.
A na sam koniec oberwie oprawa graficzna - w ciągu ostatnich X lat Amber wrzucił na nasz rynek trzy powieści Cottama, dwie pierwsze dzielą kolorystykę, dwie ostatnie wymiary, a kiedy zbierzemy wszystko do kupy, zamiast estetycznej całości otrzymujemy kolejny bajzel... Nie wspominając już o samej ilustracji Klątwy Magdaleny. Domyślam się, że grafik miał przed oczami rzeczoną Magdalenę. Szkoda tylko, że nikt nie zapoznał się z treścią książki, bo - jak na złość - Magdalena to nie żadna tajemnicza niewiasta, a wioska w Amazonii... No i masz.
Owca ocenia: -/10
The Magdalena Curse | Amber | 2009
The Magdalena Curse | Amber | 2009