6/14/2014

Dammit, Live Nation

Miałam tym razem nie narzekać, serio. Ale co ja poradzę, że krew mnie zalewa.

Ok, to że LN dało dupy już na starcie to żadna niespodzianka. Wypuszczanie setki biletów na dzień czy dwa przed festiwalem, jednorazowy wstęp na teren imprezy (przy okazji ukłon w stronę Urzędu Miasta Łodzi. Wiadomo, promocja turystyki jest dla słabych, a gawiedź tylko by nam zadeptała nową kostkę na Pietrynie. I znowu trzeba by było wymieniać, bo brudna). Narzucanie skrajnie durnych ram czasowych i w efekcie skracanie setów. Bicie rekordów na wielkość GC - dobrze, że wyrobiliście się przed parkingiem pod Kaliskim (serio, golden zajął praktycznie 3/4 płyty, jak nie więcej. Ach, biedni frajerzy, którzy liczyli na jakąś namiastkę ekskluzywności). Long story short: LN ssie w organizowaniu imprez.

I znów, nic nowego, że koncertowa kultura Polaków pozostawia wiele do życzenia. Na miejsce ściągamy do ostatniej chwili, (przy radosnym założeniu, że halę uda nam się w ogóle jako tako zapełnić) i zwijamy się w połowie ostatniej piosenki (przecież nic tak nie cieszy artysty, jak śpiewanie do naszych zadków). Ale bez pośpiechu - bo nas obchodzi tylko gwiazda wieczoru (względnie support - Pearl Jam i Linkin Park, Chorzów '07, anyone?) i stoisko z pamiątkami. A wiecie, jacyś tam przypadkowi kolesie, którzy ściągnęli do nas zza oceanu mogą sobie grać do prawie pustej hali, do akompaniamentu mając odgłosy siorbania, chrupania i szeleszczenia, jak na wycieczce szkolnej. Tam, żywa legenda. Facet, który współtworzył historię muzyki. A kit z nim. Niech sobie gra. Byle nie za głośno. I po ciemku.

Bo serio, chciałabym zrzucić całą winę na nierozgarnięty bezimienny tłum. Ale też ciężko mi się dziwić, że frekwencja na samym początku była tak kiepska. Bo Walking Papers nigdy nie doczekało się u nas promocji. A organizatorzy dołożyli wszelkich starań, by ten stan rzeczy się utrzymał. Jeden wpis na FB, pod koniec kwietnia, z porywającym hasłem "to bardzo ciekawy zespół". Damn, LN, nie przesadzasz aby czasem z tym entuzjazmem? Szczęście, że się w porę opamiętaliście i nie zmarnowaliście zbyt dużo prądu na porządne nagłośnienie (well, the joke's on you - tak jakoś wyszło, że Papers wypadło jakościowo najlepiej) i oświetlenie (reflektory? Jakie reflektory? Szczęście, że panowie trzymali się środka sceny i żaden nie potknął się o własne nogi).

Także tak... zespół, który zapełniał areny jak Europa długa i szeroka zagrał u nas dla dwóch małych tłumków i grupki przypadkowych przechodniów, którzy zaplątali się na trybunach i częściej niż rzadziej nie uznali nawet za stosowne zaklaskać pod koniec numeru. I ten widok naprawdę łamał serce, bo panowie dali z siebie wszystko na scenie i równie fantastycznie zachowali się po zejściu z niej. A zostali potraktowani jak byle kto.

Nie zrozumcie mnie źle - było cudnie, Alter Bridge daje radę, Aerosmith było przegenialne. Ale mimo wszystko, niesmak pozostaje. I to już jest niestety standard.