10/13/2014

The Walking Dead 5x01 || No Sanctuary

Pozwólcie, że daruję sobie wstępy i przejdę od razu do rzeczy: squeee!


Ta jest. I tym oto pozytywnym akcentem rozpoczynamy sezon piąty | źródło: klik

!SPOILERY!

Zacznę tak trochę w złym tonie, od spoilera do komiksu, ale ręka w górę, kto jeszcze był z samego początku przekonany, że te krzyki dobiegające z oddali to Rick ćwiartujący resztki po Terminusie O.O Wiem, wiem, to było oczywiste, że zaczynają od backstory Sanktuarium, nigdy nie zaczynali od pokazywania finału i nie było powodu, by nagle z tego manewru korzystali, ale kurczę, tak mi się ta scena wpasowała. I tak, na dłuższą metę nie miałoby to sensu, bo Gareth i spółka już dowiedli, że nie są szczególnie wierni komiksowemu odpowiednikowi - jak widać są zdecydowanie bardziej zaradni (nawet jeśli w szerszej perspektywie to "zdecydowanie bardziej" wciąż jest raczej słabe ^^). Ale... ech, to byłaby premiera z przytupem.

...nie żeby przytupu brakowało | źródło: klik

Komiksowe spoilery raz jeszcze. Będę opowiadać, jak wątek Łowców został poprowadzony w komiksie - jeśli wolicie poznać tę historię na własną rękę (co polecam), pomińcie ten fragment.
Ciągnąc temat: nie jestem pewna, co sądzić o backstory. Za wcześnie by mówić o temperowaniu - jeśli wątek domknie się w sposób podobny do oryginalnego, to efekt jaki na nas wywrze będzie o wiele mocniejszy. Scena - panel? - w którym Rick rozprawia się z Łowcami to autentycznie jeden z najbardziej przerażających momentów TWD. Nawet to wszystko, czego się dowiedzieliśmy o tej grupce antagonistów - wszystko, czego się dopuścili, to, jak traktowali swoje ofiary, opanowanie z jakim o tym opowiadali, fakt, że ich własne działania były w ich oczach całkowicie zrozumiałe - nie załagodziło efektu. Zasłużyli na śmierć, owszem. Nie zasłużyli na szybką, bezbolesną śmierć, więc to, że spotyka ich kara w zasadzie adekwatna do uczynku nie szokuje, bo ani przez moment nie wzbudzili w czytelniku cienia sympatii czy zrozumienia. Co przeraża, to fakt że Rick dopuszcza się tego okrucieństwa i daje mu to satysfakcję. Rick ćwiartuje ludzi żywcem na oczach ich przyjaciół. Moment, w którym uświadamiamy sobie, co się dzieje... cóż, jak wspomniałam, jeden z najbardziej przerażających momentów tej historii.
Rzecz w tym, że naszych komiksowych antagonistów nie spotyka taka sama tragedia, z jaką przyszło się zmierzyć grupie Garetha - nie zostali zdradzeni przez ludzi, do których wyciągnęli pomocną dłoń, nie ugryzła ich w dupę ich własna moralność. Byli po prostu głodni i niezbyt zaradni. Więc zabili i zjedli własne dzieci. I uznali to za normalny element survivalu. Ot, urodzi się następne, żaden problem. I to sprawiało, że byli tak cholernie paskudnym przeciwnikiem. Ale w ferajnie Garetha - cóż, mówiąc najogólniej, widzimy człowieka w człowieku. To potwory, nie ma wątpliwości - ale da się w nich znaleźć tę odrobinę człowieczeństwa, coś, czego można się jeszcze chwycić, coś, co w jakiś bardzo pokrętny sposób można zrozumieć. Bo te postacie w pierwszej scenie? Zdecydowanie wzbudzały naszą sympatię i litość. Also: co by nie mówić, nie posunęli się tak daleko, jak oryginalni Łowcy, którzy utrzymywali ofiarę przy życiu do ostatniej chwili. Przez ostatnią chwilę mam na myśli ostatni kawałek ciała, który można odciąć bez zabicia delikwenta. Choć wciąż, przebijają ich tym, na jaką skalę działają. Więc która wersja jest gorsza (lepsza?)? Jury's still out on that.
Ale do czego zmierzam: jeśli scenarzyści porwą się na realizowanie oryginalnego scenariusza kadr po kadrze  (a taka opcja wydaje się całkiem-całkiem możliwa) - w jakiej pozycji postawi to Ricka?
I wiem, że brnę tu w bardzo ciężkie rozważania i debaty pt. który bestialski czyn jest bardziej bestialski są cokolwiek daremne, ale cóż. Cóż, nie docieram tu do żadnej sensownej konkluzji, takie tam luźne i w sumie nic nie wnoszące uwagi. Koniec spoilerowania.

A ostatnie ujęcie z Garethem w tej scenie bardzo ładne. Cierpię-wink-jestę szaleńcę. Nie robi aż takiego wrażenia, jak ostatnia scena z Rickiem, czy którakolwiek z Gubernatorem, naprawdę, ale nie ma się do czego przyczepić. W TWD padło już tyle spojrzeń z serii troubled&twisted, konkurencja jest spora, Andrew West będzie miał pod górkę.

Dźwięk krojenia mięsa był okropny, to raz. Dwa: kto powątpiewał w kanibali? ^^ Trzy: zabili Pingwina D: Bo musicie wiedzieć, że Robin Taylor obecnie wciela się w Pingwina w Gotham i jest w tej roli fenomenalny, aż szkoda, że nie osiądzie na dłużej w TWD. Choć po szczerości niekoniecznie widzę sens w pakowaniu go do tej sceny, taka trochę niezręczna klamra dla Ricka i Carol? Bo to ten gość, którego spotykają podczas wyprawy po fanty, kiedy Rick odsyła Carol - tak tylko przypominam, gdyby komuś wypadło z głowy. Natomiast napięcie podczas całej sceny zostaje zbudowane perfekcyjnie i o mój Borze, przestańcie machać tym kijem na głową Glenna, robicie to specjalnie! Argh, i niby wiedziałam, że nasi bohaterowie są póki co bezpieczni ale zupełnie mi to nie przeszkadza w obawianiu się o ich życie co drugą scenę. I tak na boku: ja wiem, że Gareth złym człowiekiem jest i w ogóle, ale co ja na to poradzę, ujmuje mnie ta jego nonszalancja ^^ TWD ma talent do obsadzania niepokojąco charyzmatycznych ludzi w rolach... no cóż, niepokojąco charyzmatycznych przywódców. A w kwestii ujmującej nonszalancji i niepokojącej charyzmy: RICK. 

źródłó: klik

Sposób w jaki Andrew Lincoln dostarcza tę linijkę, ten nieznaczny (ale jakże znaczący!) uśmiech igrający na jego ustach - nigdy nie przestanę się zachwycać tą obsadą. Ooo, Gareth też się ładnie uśmiecha. Niech się nacieszy póki może, zostało mu na to samozadowolenie jeszcze ze dwadzieścia minut czasu ekranowego góra. I PRZESTAŃCIE ZAMACHIWAĆ SIĘ NA GLENNA, NA LITOŚĆ BORSKĄ.

Bum! I nowe intro. Bardzo ładne, stare się już opatrzyło. W ogóle intro TWD jest jednym z tych, których nigdy nie przewijam. I zawsze się zastanawiałam: właściwie to dlaczego oglądam je za każdym razem? To przecież nic specjalnego, kompozycja jest w porządku, ale podobnie jak obraz - po czterech sezonach zdążyła się osłuchać. I takie momenty jak dziś przypominają mi dlaczego: bo po pierwsze, bardzo zgrabnie wprowadza nas w klimat serialu, a po drugie: niekoniecznie zawsze, ale zdarzają się momenty, w których świetnie zgrywa się z historią i pomaga w zbudowaniu napięcia, sprawia, że nerwowo wyczekujemy, co dalej. A dalej zazwyczaj nieco wolniejsza scena. Którą dzięki zbudowanemu już nastrojowi i tak oglądamy w nerwach - ot, taki myk. Tak poza tym: do tej pory nie zawracałam sobie głowy początkowymi napisami - nie było powodu, twórcy stawiali zawsze na łoptologiczną symbolikę i krajobrazy. Ale tym razem trzy elementy moją uwagę przykuły: raz, torba z bronią w sekwencji Lincolna; tym, co najbardziej przyciąga wzrok jest maczeta z czerwonym uchwytem - ta, której Rick obiecał użyć na Gareth...cie (damn you, deklinacjo). Możliwa zapowiedź tego, że Rick masakry na Sanktuarium w końcu dokona? Po drugie (i trzecie):  zlewające się ze sobą sekwencje Glaggie, raz jeszcze hershelowy zegarek dla Glenna, dla Maggie tym razem płonąca fotografia (zapewne ta ich jedyna wspólna fotografia, którą postanowiła spalić po tym, jak odnaleźli się po więziennym clusterfuck) - i okej, ta scena palenia zdjęcia miała niepokojący wydźwięk już wtedy - takie rzeczy nigdy nie kończą się dobrze. Ale po zestawieniu z wcześniej nieszkodliwym zegarkiem, równie dobrze mogli powiedzieć: hej, Glenn, twój czas na tym padole dobiega końca. Long story short, boję się o Glenna, od jakiegoś czasu nie mogę pozbyć się wrażenia, że to on będzie następną postacią z pierwszego planu, z którą się pożegnamy. Niekoniecznie teraz, pewnie do końcowych odcinków przetrwa, ale obawiam się, że to już ostatnia prosta.

źródło: klik

Stadko zombie maszeruje przez las. Tyreese wciąż jest w szoku. Carol wciąż jest badassem. Wszystko po staremu. Możemy sobie pooglądać trupy - bardzo fajny smaczek, im dalej w historię, tym bardziej zgniłe i wyniszczone są ich ciała. Dobrze przemyślane posunięcie, Kirkmanowi należy się ciasteczko za pomyślunek, Nicotero za wykonanie, bo choć zombie głównym focusem tu nie są, to wykreowane są bezbłędnie. A facecik w bejsbolówce ma przerąbane, wspominałam, że Carol to badass? :3 My little baby, off to destroy people :D I czy muszę dodawać, że cisza, która zapadła po pytaniu, czy Carol jest jego przyjaciółką była naprawdę przykra? Całkowicie zrozumiała, Tyreese i tak zachował się wyjątkowo odpowiedzialnie i sensownie. Ale wciąż, mam nadzieję, że jakoś odbudują tę relację. Na moment wybiegnę trochę do przodu: ta scena uścisku z Rickiem daje jakieś takie poczucie domknięcia, ma się wrażenie, że w tym momencie przestaje mieć znaczenie to, co kiedyś, i tak wszystko legło w gruzach, teraz mają już tylko siebie i nie mogą sobie pozwolić na kolejne straty czy podziały. Zresztą jak wspominałam w notce z zeszłego tygodnia - po wszystkim, co się wydarzyło, wątpliwe, by to, co zrobiła Carol wciąż się wymykało zrozumieniu Ricka.

źródło: klik

You have no idea about the things I've done - no, vice versa z Bejsbolówką i w ogóle, ale moment, ja też nie za bardzo mam pojęcie o.ó Znaczy, co takiego strasznego zrobił Tyreese? Wiele rzeczy może go nawiedzać, ale sam nie zrobił niczego okropnego. Właściwie można przyjąć, że jako jeden z niewielu wciąż zachował ogromną wrażliwość. Momentami można dojść do wniosku, że aż nadto tej wrażliwości się w nim kotłuje. No dobra, więc zatłukł Bejsbolówkę na śmierć gołymi rękoma. Ciii, zdarza się, działanie w afekcie. Obstaję przy wrażliwości Tyreesa. Może w tym rzecz, że obwinia się nie tyle o to, co zrobił, ale czego (według siebie) nie zrobił: nie zdołał uchronić Karen i Miki, nie potrafił pomóc Lizzie. Może serialowy Ty to ten typ męczennika, który przyjmuje na barki ciężar całego świata. Ot, jak Rick. Tyle, że Rick ma jakieś mechanizmy obronne, Ty - żadnych. I czyni go to bardzo bezbronną postacią, bez względu na to, czy fizycznie daje radę, czy nie. I chwali się to, jak wiernym przyjacielem jest, nawet przez moment nie przeszło mu przez myśl, żeby pójść za radą Bejsbolówki i porzucić Carol. Czy nie byłoby to dla niego bardzo wygodne rozwiązanie? Nie ma przecież pewności, że reszta wciąż żyje.

Carol bardzo ładnie w tych miedziano rudych włosach. No co? Tak tylko mówię. I ze snajperką. Ze snajperką też jej do twarzy. W ogóle z badasserią jej do twarzy :] No i są obiecywane fajerwerki, dosłownie. Nie wiem, czy to było skrajnie durne i nierealistyczne, ale takie fajne!

Dobra, nie wiem jak z petardą, ale przepiłowanie zip ties tępym kawałkiem drewna? Tia. Nie. I fatalnie wypada zombiak robiący om-nom-nom na czyjejś twarzy. Widać  że praktycznie nie rusza szczęką, przypomina to bardziej pacynkę ze skarpetki, ugh. Nie jest makabrycznie, raczej dość śmiechowo. Tak samo jak hey, look at me--cap! Nie wiem, czy taki był cel, ale trzeba docenić wyczucie czasu ^^

Nope, nie tak wygląda gryzienie | źródło: klik

Carl znowu się postarzał o parę lat. Uroki dziecięcych aktorów. Ale muszę przyznać, że w tym momencie jestem tak przywiązania do Chandlera Riggsa w tej roli i odwala IMO tak wspaniałą robotę, że nieszczególnie mi to przeszkadza. Z całą pewnością nie chciałabym, by wymieniono go na innego aktora. Za to... cóż, nie chcę podmianki za Lauren Cohan, jest cudna jako Maggie i cudna tak w ogóle, ale tego akcentu ciężko słuchać i jednocześnie zachować pełną powagę. Nic to, podnosi na duchu ich wiara w siły tej grupy i podnosi na duchu, że ktoś wreszcie zadał pytanie, które nurtuje nas od zeszłego sezonu, czyli o czym na Bora gada Eugene. Kudosy dla Sashy. I podoba mi się strasznie, jak trupia rączka pojawia się w szczelinie, widzowie wzdrygają się w siedzeniach, a Michonne na to "meh, tani jump scare, niewart nawet odwrócenia wzroku".

Och... ludzki tułów sobie wisi, nic ciekawego panowie, idziemy do przodu o.O I ileż nam mówi o naszych protagonistach ich reakcja na odkrycie ludzkiej rzeźni. Nic to. Podoba mi się jak Rick, Daryl i Glenn działali podczas całej tej eskapady jako drużyna, nie podążali po prostu za przywódcą, wszyscy mieli tyle samo do powiedzenia. I tak ładnie się nawzajem pilnowali i lecieli jeden za drugim w ogień. Ach, no i Bob. Bob też tam był.

Dobra, zmieniłam zdanie, stół z pluszakami był zdecydowanie bardziej niepokojący od rzeźni.

*nuci pod nosem* Do you want some exposition?
Nie, serio, po co nam ta scena, w której Mary opowiada Carol o tym, co ich spotkało? Nie dowiadujemy się z niej absolutnie niczego, czego nie zobaczylibyśmy podczas flashbacków. A że bohaterowie musieli tę historię w jakiś sposób poznać - no owszem, ale czy koniecznie terazzarazjuż? Przecież Gareth pojawi się jeszcze ze swoimi minionkami, naprawdę nie nadarzyłaby się jakaś lepsza okazja? I co Carol miałaby teraz z tą informacją zrobić, w jaki sposób miało to na nią wpłynąć? Ze wszystkich komiksowych rozwiązań, na które się zdecydowali - z tego jednego mogli zrezygnować, ta ekspozycja wpleciona na siłę w narrację nieco wybiła mnie z nastroju za pierwszym razem, wybiła mnie też tu.

Wracając na moment do Sashy i reszty. A tak wierzyłam w zdrowy rozsądek Rosity - pod koniec czwartego sezonu sama zdawała się mocno wątpić w domniemany geniusz Eugena, a teraz na bardzo racjonalne pytanie odpowiada: you don't have to [know]? Ależ muszą wiedzieć! Naprawdę ona i Abraham oczekują, że ktokolwiek wyruszy z nimi na ich krucjatę bo tak? Powiedziałabym, że wszyliby na kretynów, gdyby tego pytania nie zadali. Also - kłamanie, żeby ocalić własną dupę jakoś rozumiem, ale ten tani lans? Nie, Eugene, nope. Żaden z ciebie badass.

I darylowe headbutty wróciły :D | źródło: klik
Rick, we got out, it's over - ale że Glennowi to przeszło przez gardło? No wiecie, temu Glennowi co był obecny przez cały okres wojny z Gubernatorem? Temu Glennowi, co bardzo dotkliwie doświadczył na własnej skórze, że nie, to, że we got out bynajmniej nie oznacza, że it's over? A tak w ogóle to--ooo, nieważne, Carol! :D Daryl i Carol! Rick i Carol! Rick i Judith i Carl! D'aaaaw! Piękne sceny są piękne. A mina bobasa jest genialna ^^ I tym pozytywnym akcentem zakończę, bo wyszły już wszystkie prawie merytoryczne uwagi, zostało mi już tylko kolejne "squeee", "TWD wróciło!" i "the feels!". 

...
...
...squeee, TWD wróciło! The feels!