źródło: klik |
!SPOILERY!
I to jaki dobry finał! Jak świetnie dopiął cały sezon, jak genialnie domknął główne wątki! Jakie cudne klamry kompozycyjne! I jak fajnie zacząć notkę od wykrzykiwania samych, zupełnie szczerych pochwał.
Daryl powinien zrobić piruecik krzycząc claimed! claimed! claimed! w stronę Ricka, Carla i Michonne :> Also, powtarzamy do znudzenia, że Ricka czy Daryla nie odważą się ruszyć, ale come on, nie uwierzę, że sceny spotkania z wesołą kompanią Joe czy ostrzału w Sanktuarium nie oglądaliście z przyśpieszonym pulsem.
Nie, serio, jestem pod wrażeniem, jak fajnie domknęli wątki naszych trzech wiodących bohaterów. A że złapałam dziś całe trzy godziny snu, będzie w punktach. Punkty są naszymi przyjaciółmi.
- ok, po pierwsze: Rick. W zasadzie najważniejszy storyline całego sezonu to jego zmagania, walka o zachowanie człowieczeństwa, swojego i Carla. Zmiksowanie finału z flashbackami pokazuje nam kompletną historię i uzupełnia tę lukę, która powstała nam w przypadku Carla. I mnie tak strasznie tych paru scen brakowało i tak bardzo się cieszę, że je dostałam. Ale o nim za moment.
Straszne i genialne zarazem, ile podobieństw zaczynamy dostrzegać między Rickiem a - jak do tej pory - naszym największym antagonistą. Rick rozszarpał gardło Joe. Zębami. I to epickie splunięcie a'la Rocky Balboa. Pamiętamy, kto jeszcze odgryzł komuś część anatomii? Yup, Gubernator, palec Merle'a. Po pierwsze, widzimy jak zaciera się granica między człowiekiem a potworem. W razie, gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości co oznacza tytuł. We are the walking dead, te sprawy. I w końcu ostateczne domknięcie wątku i całego sezonu, ta scena:
Genialne ujęcie, widzimy jak cień pada na twarz Ricka i ukrywa prawe oko, jakżeby inaczej, niczym opaska Gubernatora. Boom! Here goes Rick's humanity. No, nie do końca. Ale widzimy dokładnie ten moment, w którym akceptuje, że żeby przetrwać musi tę cząstkę człowieczeństwa poświęcić, jest gotowy na wszystko, byle ochronić ludzi, których kocha. Nie jest to jeszcze osuwanie się w czysto gubernatorowe szaleństwo, ale nie trudno sobie wyobrazić, że to był jego pierwszy krok w stronę przepaści. I tak oto zaczynamy zupełnie nowy rozdział w historii TWD, stawiamy pierwszą literę. Pięknie.
- dalej, Michonne. Mamy paralelę w scenie, w której przebija kataną zombie rozmaślone na drodze nieopodal samochodu. Scena niemal identyczna z Rickiem zabijającym Bicycle Girl w pilocie. Voilà:
Wracamy do jednej z głównych myśli przewodnich serialu, too far gone. Michonne udaje się powrócić i odzyskać człowieczeństwo i z pomocą Grimesów wychodzi na prostą. Pięknie.
- last but not least, Daryl. Kolejna paralela ze storyline'em Shane'a. Bo kiedy spojrzymy na to z perspektywy, czy Shane nie miał wiele wspólnego z Joe? Wyznawał jedną prostą zasadę: przetrwają najsilniejsi. Stracił wszelkie zahamowania i gotów był zamordować najlepszego przyjaciela. Yup, panowie by się dogadali. I wiele na to wskazywało, że Daryl również znajdzie nić porozumienia, kiedy tak taplał się w morzu angstu po stracie Beth i zaczęliśmy się obawiać, że lada moment wróci do fazy overly-emotional-squirrel-thrower. Ale oto wychodzi z cienia - dosłownie i w przenośni - gotów poświęcić życie za ludzi, których kocha i z rozmachem zawraca ze ścieżki, którą obrał Shane. A coby sprawiedliwości stało się za dość, dostajemy scenę bardzo podobną do tej z drugiego sezonu, kiedy Shane wyciera zakrwawioną twarz Ricka. Pięknie.
Teraz Carl. Spojrzenie, które posyła Rickowi jest oficjalnie jednym z najlepszych momentów finału. I po raz pierwszy gra Chandlera wywołuje u mnie autentyczny dreszcz. I trochę się tu waham, bo coś mi się wydaje, że to nie Rick błędnie Carla postrzega. Myślę, że to sam Carl nie dostrzega w sobie zmian, które w nim zaszły pod wpływem ojca i Hershela. Rozważa kwestię szczerości wobec nieznajomych z nowego obozu, natychmiastowo zareagował na wołanie o pomoc i autentycznie chciał tej pomocy udzielić. I wydaje mi się, że to było szczere, prawdziwe zachowanie, nie przedstawienie dla ojca. I znów, kreacja Carla w tym sezonie mi tę postać sprzedała i w końcu zaczęłam mu szczerze kibicować, go Carl!
Gareth, so pretty, yet so evil. I Pomarańczowy Plecak, wierny towarzysz Rickowych Metamorfoz Moralnych.
Also, zrobiłam sobie w notatkach specjalną kolumnę na momenty wzruszające i rozczulające. A zatem:
- Maggie z ojcem
- Hershel
- kiteczka Hershela
- Hershel uczy Ricka jak stawiać miast burzyć
- Rick wciąż nosi obrączkę
- Michonne tuli Carla i coraz więcej tu matczynych uczuć niźli kumpelstwa
- Patrick i klocki. Come on, to było urocze
Z rzeczy zupełnie zbędnych: pokazywanie nam wszystkich fantów we flashbackach. Nazbyt łopatologiczne, zwłaszcza, że poncho Daryla czy zegarek Hershela to już praktycznie ikony TWD. Oh well.
Panie scenarzysto? Panie scenarzysto! A Carol?
Yay, wreszcie kanibale i klatka pełna kości! Choć szczerze mówiąc bardziej niepokojąca była pseudo kapliczka. A jeszcze bardziej to, jak szybko i sprawnie zapędzili całą grupę w kąt, odcinając wszelkie drogi ucieczki.
Yup, frajerzy, trzeba było trzymać się króliczków, teraz Rick was stąd wygryzie. Dosłownie.
I to by było na tyle.
PS Owca dziękuje za cały sezon wspólnego fanowania, knucia, snucia teorii spiskowych, rzucania mięchem i wyczekiwania kolejnych odcinków, nawet nie wiecie, ile radochy dały mi te cotygodniowe pogaduchy :)