A dziś wybierzemy się na małą sentymentalną wycieczkę. Także nie dajcie się zmylić moim narzekaniom, bez względu na to, co przeczytacie w kolejnych akapitach, naprawdę uważam, że Brimstone to fajna produkcja, której warto poświęcić wieczór czy dwa. To powiedziawszy - let the bitching begin.
Nieco inaczej ten serial zapamiętałam. Znaczy, ok, bardzo mgliście zapamiętałam dwa ostatnie odcinki i zarys fabuły. Nie przeszkodziło mi to oczywiście w przekuciu Brimstone w świętą krowę, pomnik telewizyjnego dzieciństwa, kamień milowy w popkulturowej edukacji, twór, który dołożył sporą cegiełkę do kształtowania gustu. Bo bez względu na to, jak mgliście bym lat zerowych nie zapamiętała - były to dla mnie lata popkulturowo magiczne. Pierwsze shipy (cóż z tego, że określenie miało się narodzić dopiero dekadę później), pierwsze miłostki, pierwsze łzy rozlane nad śmiercią fikcyjnej postaci. Działo się. I tak jakoś wyszło, że Ezekiel Stone stał się częścią mojego serialowego DNA, a Ben Swift Band gra mi w głowie, do spółki z Dido i tematem X-Files, ilekroć pomyślę o tych pięknych czasach. Możecie sobie zatem wyobrazić, jak bardzo nakręciłam się na rewatch. I jak wielkie było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że po odstawieniu sentymentu na bok, Brimstone jest produkcją zupełnie przeciętną, w której tylko jeden element się ponad tę przeciętność wybija. Ustalmy zatem, po co w ogóle do uniwersum Stone'a wkraczamy.
Cóż, z całą pewnością nie zwabiła nas tu kreacja i spójność świata przedstawionego. Detektyw Stone - legenda nowojorskiej policji, wielokrotnie odznaczany bohater - powraca na stare śmieci i jak gdyby nigdy nic paraduje po mieście błyskając na prawo i lewo odznaką. Czy ktoś wpadł na pomysł, by zweryfikować tożsamość szemranego jegomościa w prochowcu, który pojawia się nieproszony na każdym miejscu zbrodni? Nope. Dochodzi co prawda do demaskacji... ale nikt się tym szczególnie nie przejmuje. Nie żeby zabrali mu odznakę, czy pociągnęli do odpowiedzialności za podszywanie się pod funkcjonariusza czy coś, oh no sir, policjanci w świecie Brimstone to radosna, niekompetentna ferajna, która przygląda się, jak detektyw Stone przyjmuje na klatę serię pocisków, wywraca ślipkami, daje susa z drugiego piętra i z gracją oddala się w ciemną noc, a potem kwituje całe zajście wzruszeniem ramionami.
Nie jesteśmy tu też po to, by podziwiać postacie drugoplanowe. Bo tak jakby ich brakuje. Znaczy, był ten sympatyczny, pyzaty glina z pierwszego odcinka, który jako jedyny poznaje prawdę o Ezekielu... i na tym się jego rola kończy. Cóż, był też ślepy ksiądz, który miał być zapewne kompasem moralnym i ostoją Stone'a... ale gdzieś się zawieruszył po drodze. W końcu moja ulubiona detektyw Ash, poster child na to, jak postaci nie pisać. Swoją głupotą i brakiem kompetencji przebija kolegów z jednostki, za cel życiowy stawia sobie uwiedzenie Stone'a i tylko czekamy, aż zostanie damą w opałach. Bo dam w opałach nam nie brak, jeśli na ekranie pojawia się kobieta, możemy spokojnie założyć, że za pół godziny zostanie uratowana przez naszego dzielnego main hero. A kiedy zaczynamy myśleć, że Ash już bardziej irytująca być nie może - z damy w opałach wpada w jeszcze gorszą, jeszcze bardziej wyświechtaną i jeszcze bardziej daremną kliszę. Yay.
Nie przyszliśmy też na fajnych antagonistów. Zdarzyły się wyjątki - były nazista ze Slayer czy świetnie napisany główny bohater przedostatniego epizodu, który pokazał, że serial wbrew wszystkiemu ma spory potencjał. Ale głównie mieliśmy do czynienia z Tym Złym o konstrukcji cepa, co to był zły dla samej idei bycia złym, coby widz się nie zgubił w zawiłościach warstwy psychologicznej. Sytuacji nie ratuje fakt, że największy antagonista całej serii okazuje się kolejną kliszą na koślawych nóżkach, bez backstory, bez motywacji, bez jaj. Ziew.
I w końcu: nie jesteśmy tu dla Stone'a. To zupełnie przyzwoity antybohater, nie brak mu uroczych przywar - co doskonale pokazuje nam swoista psychomachia z końcówki sezonu - działa z egoistycznych pobudek, taki fajny, arogancki dupek, który podjął w swoim czasie wiele wątpliwych moralnie decyzji. Peter Horton tchnął w tę postać życie i sprawił, że do ostatniego momentu nie byłam pewna, czy Stone'owi kibicować... ale samodzielnie by tej historii nie podźwignął. Bo oto główny gwóźdź programu i wspomniany element, co to się ponad przeciętność wybijał: Diabeł. John Glover został do tej roli stworzony i jego kreację można podsumować jednym słowem: perfekcja. Jerry Belvedere i Crowley mogą mu co najwyżej czyścić buty.
Diabeł uwielbia ubierać się stosownie do okazji, jeździć na gapę, wyrywać ostatnie kartki z książek, psoci, szkodzi, podkłada świnie, jest przy tym absurdalnie charyzmatyczny i dysponuje magnetyzującym spojrzeniem, którego nie powstydziłby się Tom Hiddleston. Ale nawet w swoich mroczniejszych chwilach, z każdą celnie wbitą szpilą i paskudną zagrywką, ani na moment nie wciela się w rolę antagonisty. Ba, powiedziałabym nawet, że Diabeł jest tu porządnym gościem, który sumiennie wywiązuje się ze swojego zadania. Momentami można odnieść wrażenie, że ma głębsze poczucie moralności od głównego bohatera - sprawuje piecze nad potępionymi duszami, jednocześnie oferuje drugą szansę Stone'owi, który mimo wszystko nie zasługuje na potępienie. (Uwaga, spoiler!) I co do wspomnianej psychomachii - myślę, że żadnego anioła nie było. Myślę, że za wszystkim stał Diabeł, który chciał zasiać ziarenko wątpliwości, dać Stone'owi porządnego kopa na rozpęd. (koniec uwagi). W końcu dysponował duszami znacznie silniejszymi od Stone'a, które wykonałyby robotę znacznie szybciej, bez zbędnych skrupułów czy sentymentów, których nie dekoncentrowałyby pozostałości po starym życiu. Mimo to wybiera dłuższą drogę, kładąc na szali własne interesy, wszystko, dla szansy zbawienia Ezekiela. Tworzy się między tą dwójką pewna nić porozumienia, nawiązuje się między nimi dość specyficzna przyjaźń.
I kto wie, jak potoczyłaby się ta relacja? Jak wyglądałoby pojednanie Ezekiela i Rosalyn, czy w ogóle by do pojednania doszło? W miejsce odpowiedzi dostajemy otwarte zakończenie, które autentycznie mnie wzruszyło - choć po brutalnej kolizji z rzeczywistością, żadnych porywów serca się nie spodziewałam. I choć Brimstone jest jedną z tych historii, które nigdy nie zostały opowiedziane do końca, pozostawia z uczuciem sytości i słodko-gorzkim posmakiem. I mniejsza o wszystkie niedociągnięcia, polecam.
PS Czy istnieje zgrabne określenie na okres 2000-2009, które nie kojarzy się ze składką emerytalną?... I nie, "lata dwutysięczne" to nie jest zgrabne określenie.
PS Czy istnieje zgrabne określenie na okres 2000-2009, które nie kojarzy się ze składką emerytalną?... I nie, "lata dwutysięczne" to nie jest zgrabne określenie.