5/18/2014

American Horror Story: Coven

Grafika autorstwa Hugo Santosa.



Kiedy parę miesięcy temu pisałam o pilocie, zachwyciłam się mnogością przeplatających się ze sobą motywów i konwencji. Liczyłam na to, że jak w przypadku Asylum, twórcy zdołają połączyć pozornie gryzące się ze sobą elementy w jedną, spójną wizję. Standardowo zachwyciłam się również obsadą – zarówno tą powracającą, jak i nowymi nazwiskami – myślę, że każdy, kto widział Misery przebierał nóżkami z ekscytacji, kiedy ogłoszono, że Kathy Bates dołącza do ekipy. Do serii bez wątpienia wkroczyła w wielkim stylu i z obietnicą genialnego, makabrycznego wątku. Jeszcze bardziej ucieszyło mnie ponowne sparowanie Jessici Lange i Sary Paulson – przeniesienie chemii z poprzedniego sezonu na relację matka/córka zdawało się być strzałem w dziesiątkę. A osadzenie historii w Nowym Orleanie było już tylko wisienką na torcie. Co tu dużo mówić, miałam względem tego sezonu ogromne oczekiwania. Nic więc dziwnego, że rozczarowanie było jeszcze większe.

Widzicie, z takim właśnie nastawieniem należy podchodzić do Murder House i Asylum, czyli dwóch pierwszych sezonów.
Momentami nastrój będzie zbyt ciężki, fabuła zbyt przytłaczająca, ale to są właśnie elementy stanowiące o unikalnym charakterze serii.
Wprowadzanie humoru i lekkości jest w tym przypadku strzałem w stopę.

!SPOILERY!

Zaznaczę od razu, że ani przed premierą ani w trakcie emisji nie robiłam żadnego researchu i wszelkich artykułów i notek unikałam jak ognia, w obawie przed spoilerami – po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków stwierdziłam, że AHS znacznie lepiej ogląda mi się za jednym posiedzeniem niż z tygodniowymi odstępami, toteż serial odstawiłam i dzielnie czekałam do finału (a że potem dała o sobie znać moja rozlazłość i za Coven zabrałam się dopiero w ten weekend, to już inna sprawa). W związku z tym nie miałam pojęcia, że twórcy postanowili nieco spuścić z tonu i pierwsza scena z zamiaru humorystyczna została przeze mnie skwitowana uniesioną brwią. Nie dość, że kompletnie wytrąciła mnie z nastroju, to jeszcze źle rzutowała na rozwój postaci i koniec końców bardziej zirytowała, niż rozbawiła. Cały ten proces temperowania AHS mnie zirytował, bo przyniósł więcej szkody niż pożytku. Owszem, poprzednie sezony są przygnębiające. Tak, to są momentami strasznie przytłaczające historie. Ale tego właśnie od tej serii oczekuję, serwowanie ciężkich tematów w jeszcze cięższej oprawie od samego początku stanowiło o jej niepowtarzalnym klimacie. I tu pojawia się kolejny problem, ponieważ mimo próby nadania sezonowi lekkości, twórcy wyraźnie nie potrafili zrezygnować z szokowania dla samej idei szokowania, zmieniają formułę, ale używają dokładnie tych samych narzędzi i niestety, jest to przedsięwzięcie z góry skazane na niepowodzenie. Bo ostatecznie dostajemy garść trudnych zagadnień, które pojawiają się tylko po to, by wstrząsnąć widzem, a następnie zamiatane są pod dywan, a wykorzystanie zbiorowego gwałtu czy dziecka molestowanego przez rodzica wyłącznie dla shock value jest dla mnie zabiegiem na poziomie pokazywania cycków w reklamie rajstop. W życiu się nie spodziewałam, że Falchuk i Murphy zniżą się do tak tanich, niesmacznych chwytów.


Spójności brakło nie tylko w formule serialu – brakuje jej… cóż, wszędzie. Zacznijmy od tego, że od pierwszych odcinków w całym tym zamieszaniu brakuje jakiejkolwiek celowości, tak, jakby szkoła dla czarownic była wyłącznie pretekstem do zgromadzenia wszystkich bohaterek w jednym miejscu, a potem niech się dzieje co chce. W ciągu całego sezonu dostajemy praktycznie dwie sceny, które dość luźno kojarzą się z jakąkolwiek formą nauki, w pierwszych epizodach mamy tylko jedną, w której zachodzi interakcja między Cordelią a jej wychowankami. Tak naprawdę dostajemy parę osób, które mieszkają pod jednym dachem, zawiązują chwilowe sojusze, zajmują się własnymi sprawami, spotykając się wyłącznie podczas wspólnych posiłków. Dziewczęta biegają po Nowym Orleanie siejąc chaos i zniszczenie, tymczasem ich opiekunka całą uwagę poświęca własnym problemom. Mało tego, momentami można było odnieść wrażenie, że postacie w ogóle nie funkcjonują w tej samej przestrzeni. Przypomnijmy sobie choćby wszystkie wątki z trzeciego i czwartego odcinka: w salonie toczy się głośna awantura między Fioną a Madison, w tym samym czasie dwustuletni Minotaur próbuje wyważyć kuchenne drzwi i wybucha panika, Queenie pędzi do szklarni, a Delphine ukrywa się w sypialni na piętrze. Mniej więcej w tym samym przedziale czasowym mamy morderstwo Madison i Spaldinga, który jak się potem okazuje, przenosił jej zwłoki do swojego pokoju na poddaszu. Tymczasem Delia smacznie śpi w swojej sypialni. To wszystko dzieje się mniej więcej w tym samym przedziale czasowym, na bardzo małej przestrzeni i kompletnie nikt nie jest niczego świadomy. Jakby nie istniało nic poza tym, co aktualnie znajduje się w kadrze, cała reszta w tym czasie przechodzi w stan czuwania i uruchamiana jest w momencie ponownego wprowadzenia na ekran. Nie wiem jak u was, ale w mojej głowie rozgrywa się właśnie scena pościgu/ucieczki w stylu Scooby Doo. Wiecie co? Tak właściwie, to cały sezon kojarzy mi się z odcinkiem Scooby Doo, włącznie z Big Baddie – tu dla odmiany Supreme – ukrywającym się pod siedmioma maskami, dokładnie ten sam schemat: Madison? Zoe?! Queenie?!? Nen?!?! Obca dziewczyna z bagien?!?!? CIOCIA PETUNIA?! :O Niech ktoś wklei głowy bohaterów AHS do tego filmiku, przynajmniej będziemy mieli akuratny trailer.


Od chaosu się zaczyna i z każdym odcinkiem jest już tylko gorzej. Ciężko stwierdzić, co jest tak naprawdę osią fabularną Coven, momentami nie da się oddzielić postaci kluczowych od tych pobocznych, a tak ogromne rozdrobnienie może skończyć się tylko na dwa sposoby: spektakularnym sukcesem lub spektakularną klapą. Spoiler alert: tu mamy to drugie. AHS przyzwyczaiło nas do fantastycznie wykreowanych, intrygujących, a przy tym żywych bohaterów. To właśnie oni w ogromnym stopniu stanowią o jakości Murder House i Asylum – byli w nieustannym ruchu, zmieniali priorytety i plany, stosunek do pozostałych, weryfikowali światopogląd, jednocześnie pozostawali wierni swoim charakterom. Tutaj tego zabrakło: motywy stojące za działaniem i relacje między postaciami zmieniają się z epizodu na epizod, a ich osobowość została zarysowana bardzo grubą kreską. 

Po raz pierwszy uderzyło mnie to we wspomnianej już scenie wskrzeszania Kyle’a – nawet, jeśli Zoe w pierwszym odruchu przełamuje to okropne zblazowanie, bardzo szybko otrząsa się z szoku i radośnie przystępuje do zszywania małego potwora Frankensteina. I oczywiście czasem trzeba pójść na skróty, w końcu mamy bardzo ograniczoną ilość czasu. Ale zarzynanie jakiegokolwiek realizmu w tworzeniu warstwy psychologicznej… Jak już wspominałam, jeśli wpadamy w lżejszy ton, zmieniamy zestaw kredek. Inaczej wychodzi taki o, clusterfuck. Boli to, jak została potraktowana Madison, która w paru momentach pokazała, że ma serce po właściwej stronie: pracuje od dziecka, by utrzymać rodzinę, choć aktorstwa nienawidzi i koniec końców bierze całą winę za narkotyki na siebie, natychmiast proponuje Fionie pomoc w walce z rakiem, w końcu buntuje się przeciw popełnieniu morderstwa. Po trzecim odcinku naprawdę miałam nadzieję, że okaże się, że za fasadą zimnej suki kryje się o wiele więcej. Tyle, że twórcy potrzebowali akurat zimnej suki, także sorry Winnetou, ta pani będzie chodzącą kliszą. Jeszcze bardziej boli to, jak paskudnie uproszczone i spłycone zostały wszystkie czarnoskóre bohaterki - w to, jak zostały potraktowane same aktorki nie mam nawet ochoty się zagłębiać. Jak to się stało, że Angela Bassett i Gabourey Sidibe nigdy nie weszły do intra, choć ich postacie były o wiele ważniejsze, a wątki znacznie bardziej rozbudowane od połowy obsady wymienianej w czołówce, pozostaje dla mnie zagadką. Rasizm nie jest mi bliskim problemem i rzadko kiedy moją pierwszą myślą jest, że to kolor skóry o czymś zadecydował, ale w tym przypadku pytanie samo ciśnie się na usta. Z drugiej strony, może i lepiej być chodzącą kliszą, niż chodzącym fillerem, bo ta zaszczytna rola przypadła w udziale Petersowi. Kyle miał tak ogromny potencjał i tak bezsensownie został zmarnowany. O ile w Murder House mieliśmy okazję oglądać, jak rodzi się uczucie między nim, a bohaterką Farmigi, o tyle w Coven zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym – oto Epickie Uczucie, widzu, deal with it. Epickie Uczucie, które pojawiło się Bóg raczy wiedzieć kiedy, ponieważ Kyle jest Kyle’em przez jakiś kwadrans, kwestia jego tożsamości po wskrzeszeniu zostaje zaadresowana tylko raz i nie dociera do żadnej konkluzji (naprawdę fantastyczna scena, w której przerażony, zagubiony Kyle odkrywa na „swoim” ciele tatuaże przyjaciół). I tak można w kółko, świetne pomysły, okropna realizacja.

W zasadzie jako tako poprawnie została poprowadzona wyłącznie LaLaurie, która owszem, pod wpływem Queenie przeżywa parę porywów serca, ale na chwilowych porywach się kończy. Nawrócenie i odkupienie to story arc zbyt naiwny nawet jak na zaniżone standardy Coven. W końcu bardzo dobitnie przekonujemy się o tym, że rasizm jest najmniejszym zmartwieniem Delphine.


Jak łatwo się domyślić, równie dziurawe i byle jak nakreślone jest uniwersum. Co jest dość dziwną sprawą – mogłoby się zdawać, że poruszanie się w mniej więcej solidnych mitologiach ułatwi stworzenie spójnej wizji. Udało się to w Murder House, gdzie zasady funkcjonowania świata pozagrobowego były bardziej mętne. W Asylum zbytnie zagęszczenie motywów kuło już w oczy, ale sezon ratował się tym, że nadnaturalna otoczka była tylko swoistym dodatkiem do ‘rdzenia’ akcji, a groza skupiała się zupełnie gdzie indziej. Coven w znacznej części opierał się na mitologii, mitologia była kluczowa w budowaniu postaci i głównego konfliktu (cokolwiek by za główny konflikt uznać, do wyboru, do koloru). Również tutaj twórcy poszli na skróty. Nie, wróć. To już nie jest chodzenie na skróty. To jest kompletna olewka, podejście rzędu bo to fantastyka jest, hej-ho, wszystko się może zdarzyć. Działanie świata zostaje nakreślone całkiem dokładnie w pierwszym odcinku, tylko po to, by przez kolejne dwanaście radośnie łamać wszelkie ustalone wcześniej zasady. Do samego końca nie otrzymujemy tak naprawdę żadnego sensownego wytłumaczenia, skąd ta wrogość między środowiskiem Voodoo a wiedźmami – wszystko zdaje się prowadzić do chęci zemsty ze strony Marie. W dodatku chęci zemsty nie tyle na wiedźmach, co LaLaurie. I dwanaście odcinków później nadal nie wiem, o co tak właściwie poszło na samym początku.

Nie pomaga też garść byle jak posklejanych motywów, które w teorii miały się zlewać w fajną, pomysłową całość, w praktyce po prostu nie działają. Choćby romerowskie zombie wepchnięte na siłę w kulturę Voodoo, pasuje jak pięść do nosa. Czy w ogóle: zombie. Bo cały ten gore-fest z piłą mechaniczną był tak koszmarnie przesadzony i tak bardzo nie mam pojęcia, jak go odbierać - miało być strasznie? Dramatycznie? Zabawnie? Oczko puszczone do widza? Ukłon w stronę gatunku?


Tak naprawdę jedynym, co Coven broni jest wspaniała obsada, którą po prostu przyjemnie się ogląda, i która potrafi zaangażować i sprawić, że przeżywamy razem z nimi – nawet, jeśli nie jesteśmy do końca pewni, co i dlaczego. Jessica Lange jest i na zawsze pozostanie pierwszą damą AHS – nieważne, czy przyjdzie jej wzbudzać strach, podziw czy współczucie, zrobi to fenomenalnie. Podobnie sprawy się mają z Sarą Paulson i Evanem Petersem. Kathy Bates raz jeszcze stworzyła absolutnie genialną socjopatkę (a może psychopatkę?). Angela Bassett zachwyciła mnie tym swoim cudnym manieryzmem – można śmiało powiedzieć, że gra z Lange w tej samej lidze, a każda wspólna scena była czystą perfekcją, mam nadzieję, że będziemy mieli kolejne okazje, by zobaczyć je w duecie. Sidibe wypada znakomicie i przede wszystkim, cieszę się, że znów miałam okazję ją oglądać, bo po The Big C znikła mi na jakiś czas z radaru. Co do Farmigi – wciąż uważam, że na tle koleżanek z planu wypada blado. Nie należy do aktorek, które momentalnie dominują każdą scenę i porywają swoją grą. Stoi raczej z boku i powoli zaskarbia sobie sympatię. Przynajmniej ja, po raz kolejny, gdzieś w połowie sezonu zorientowałam się, że kibicuję jej bohaterce.

...Ok, nie tylko obsada broni Coven - jakby nie było, serial wciąga i podtrzymuje zainteresowanie od pierwszego do ostatniego odcinka. Mogę sobie wystukać kolejne tysiąc słów utyskiwań, ale prawda jest taka, że bardzo dobrze się bawiłam i od soboty praktycznie włączyłam oglądanie do funkcji życiowych. To fajna rozrywka. Ale nic poza tym.