6/19/2014

I wish I knew how to quit you, czyli rzecz o toksycznych związkach


To taka specyficzna relacja. Zbudowanie jej zajmuje zazwyczaj długie lata. Tyle samo - zakończenie. Bo jak można pozbyć się z życia czegoś, co tak długo było jego częścią, ba, pewne jego aspekty całkowicie zdominowało? Jasne, zdarzały się przelotne znajomości czy nawet równie głębokie, solidne przyjaźnie. Ale nic nie dorównywało naszemu jedynemu. Bo to z nim dzielimy lata historii, śmiech i łzy. Przetrwaliśmy już tyle wzlotów i upadków. Ciężko ot tak to wszystko porzucić. Ale czasem trzeba. Bo zmieniamy się my i zmieniają się nasze upodobania i oczekiwania. I w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że rzeczy, które kiedyś nas cieszyły dziś wprawiają w znużenie. Zaczynamy doszukiwać się coraz to nowych wad. W końcu przyjemność zamienia się w przykry obowiązek. I stajemy przed ciężkim wyborem: opuścić tonący statek, zachować dobre wspomnienia i ruszyć do przodu, czy trwać wiernie u boku, na dobre i na złe, nawet, jeśli oznacza to oglądanie kraksy w slow motion?

Oczywiście nie poddajemy się bez walki. Dajemy drugą szansę. Trzecią, czwartą, piątą i dziesiątą. I nic. Znikła chemia, nie czerpiemy kompletnie żadnej radości z czasu spędzonego razem, częściej niż rzadziej ten czas kwitujemy ciężkim westchnieniem i wywróceniem oczami. A zatem postanowione - czas się rozstać. Przez jakiś czas jesteśmy zadowoleni. Aż nagle wpadamy na naszego eks-jedynego, tylko po to, by się przekonać, jak dobrze mu się powodzi. I dopadają nas wątpliwości: może to ja jestem źródłem problemu? Może moje oczekiwania były zbyt wygórowane i nierealne? Może warto spróbować raz jeszcze? Więc próbujemy. I rozpoczyna się błędne koło.

Ja tak mam z SPN, między innymi. 

Bo mowa tu rzecz jasna o serialach. Czy o seriach tak w ogóle, mniejsza o formę (nie, serio, czego się spodziewaliście?). Niby przelewamy tyle samo fanowskiej miłości w każde ulubione dzieło, czy to powieść, film, czy sztuka, ale to właśnie seriom poświęcamy najwięcej czasu i siłą rzeczy, nieco więcej uwagi. Latami śledzimy losy bohaterów i chyba nieraz przywiązujemy się do nich bardziej, niż do postaci z 'pojedynczego' tworu. Problem w tym, że rzeczy które ciągną się latami mają skłonności do zaniżania lotów (nie wspominając już o tym, że ludzie mają skłonność do przechodzenia zmian - Kapitan Obwieś podpowiada). I jasne, możemy przyjąć, że zmienia się konwencja, możemy też spróbować zmienić nasz stosunek, pojawia się tylko jedno pytanie: czy jest w tym jakikolwiek sens?

Nie wiem jak wy, ale dla mnie istnieje tylko jeden czynnik decydujący o tym, czy zabiorę się za serię na poważnie i będę kontynuowała po pierwszej partii historii: to, ile radochy sprawiło mi obcowanie z danym tworem. I nieważne, czy będzie to radocha zupełnie prosta, niewymagająca, a czasem na wskroś głupiutka, czy taka bardziej angażująca i nieco inteligencka. Jeśli czerpię z czegoś przyjemność, będę się w tym radośnie taplała. Ale kiedy muszę nagiąć swoje gusta i co drugą scenę oglądać z przymrużeniem oka (bo albo to, albo drgająca powieka) - kończy się zabawa, a zaczyna przykry obowiązek. Rozwiązanie nasuwa się samo: nie podoba się, to nie oglądaj. Pomysł prosty. Realizacja już nie do końca. Bo tu pojawia się rząd powodów, dla których może jednak warto: bo to już ósmy sezon, może warto poczekać do finału? Bo od ośmiu lat siadam regularnie przed telewizorem. Bo ten jeden bohater, bo ten jeden wątek, bo ten jeden aktor, et cetera, et cetera.

SPN zaczęło mnie męczyć w okolicach piątego czy szóstego sezonu. Dotrwałam do ósmego. I choć serial dał mi sporo radochy i przez te parędziesiąt godzin świetnie się bawiłam, koniec końców odeszłam rozczarowana, nieco zniesmaczona i kolejny rok spędziłam na rzucaniu wszetecznicami ilekroć nadarzyła się okazja, żałując, że nie dałam sobie spokoju trzy lata wcześniej - wtedy zostałyby mi przynajmniej dobre wspomnienia. Co się po tych paru miesiącach stało, nie trzeba chyba tłumaczyć. Fani wciąż fanowali i zaczęłam się zastanawiać, na ile to produkcja podupadła, a na ile ja byłam zmęczona tematem (ach, no i fandom - ile razy to właśnie fandom sprawił, że pożałowaliście, że nie jesteście jego częścią? Ale to już temat na osobą notkę)? Bo widzicie, SPN należy właśnie do tych prostych przyjemności, które angażują emocjonalnie, ale pod kątem spójności fabuły czy świata przedstawionego lepiej ich zbyt wnikliwie nie analizować. A najlepiej w ogóle. I w momencie wejścia do fandomu byłam tego doskonale świadoma i przygotowana na to, że co jakiś czas trzeba będzie przyjąć na klatę jakiś mały absurd fest. I nie miałam z tym żadnego problemu, bo hej, gdybyśmy od każdego tworu popkultury wymagali takiego realizmu, nasze opcje na rozrywkowy wieczór przed telewizorem zostałyby ograniczone do tygodnia z rekinami i pasm o małych ssakach preriowych.

Więc przyjmujemy nasz ukochany serial z całym dobrodziejstwem inwentarza, licząc na to, że w końcu się poprawi (albo przynajmniej, że już się nie pogorszy), ale też ile można? Ile odcinków czy sezonów można wymęczyć, nim dotrze się do momentu, w którym źródło radości staje się źródłem frustracji i niczego poza tym? I czy w ogóle warto na ten moment czekać? Wiecie, może lepiej żyć sobie w błogiej nieświadomości, zrobić to, co zrobił każdy szanujący się fan Scrubs - pobieżnie obczaić podejrzany sezon i przejść radośnie do udawania, że ten nigdy nie powstał. Albo przynajmniej przeczekać serię czy dwie i po jakimś czasie sprawdzić, co w fandomie piszczy? Ale tu pojawia się kolejny ślepy zaułek, bo jeśli nasz fandom skupia się na Tumblrze (a prawdopodobnie się skupia) ciężko liczyć na trzeźwy głos w... no cóż, jakiejkolwiek sprawie. I pozostaje przekonać się na własną rękę. I po raz kolejny wpaść w błędne koło i dalej pielęgnować nasz love/hate relationship.

Fragmenty fanartu autorstwa @arinjaeger, całość tutaj !zawiera ogromny spoiler sezonu 3b Teen Wolfa! 

PS Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że nadużywam słowa "radocha".