Ok, to że LN dało dupy już na starcie to żadna niespodzianka. Wypuszczanie setki biletów na dzień czy dwa przed festiwalem, jednorazowy wstęp na teren imprezy (przy okazji ukłon w stronę Urzędu Miasta Łodzi. Wiadomo, promocja turystyki jest dla słabych, a gawiedź tylko by nam zadeptała nową kostkę na Pietrynie. I znowu trzeba by było wymieniać, bo brudna). Narzucanie skrajnie durnych ram czasowych i w efekcie skracanie setów. Bicie rekordów na wielkość GC - dobrze, że wyrobiliście się przed parkingiem pod Kaliskim (serio, golden zajął praktycznie 3/4 płyty, jak nie więcej. Ach, biedni frajerzy, którzy liczyli na jakąś namiastkę ekskluzywności). Long story short: LN ssie w organizowaniu imprez.
I znów, nic nowego, że koncertowa kultura Polaków pozostawia wiele do życzenia. Na miejsce ściągamy do ostatniej chwili, (przy radosnym założeniu, że halę uda nam się w ogóle jako tako zapełnić) i zwijamy się w połowie ostatniej piosenki (przecież nic tak nie cieszy artysty, jak śpiewanie do naszych zadków). Ale bez pośpiechu - bo nas obchodzi tylko gwiazda wieczoru (względnie support - Pearl Jam i Linkin Park, Chorzów '07, anyone?) i stoisko z pamiątkami. A wiecie, jacyś tam przypadkowi kolesie, którzy ściągnęli do nas zza oceanu mogą sobie grać do prawie pustej hali, do akompaniamentu mając odgłosy siorbania, chrupania i szeleszczenia, jak na wycieczce szkolnej. Tam, żywa legenda. Facet, który współtworzył historię muzyki. A kit z nim. Niech sobie gra. Byle nie za głośno. I po ciemku.
Bo serio, chciałabym zrzucić całą winę na nierozgarnięty bezimienny tłum. Ale też ciężko mi się dziwić, że frekwencja na samym początku była tak kiepska. Bo Walking Papers nigdy nie doczekało się u nas promocji. A organizatorzy dołożyli wszelkich starań, by ten stan rzeczy się utrzymał. Jeden wpis na FB, pod koniec kwietnia, z porywającym hasłem "to bardzo ciekawy zespół". Damn, LN, nie przesadzasz aby czasem z tym entuzjazmem? Szczęście, że się w porę opamiętaliście i nie zmarnowaliście zbyt dużo prądu na porządne nagłośnienie (well, the joke's on you - tak jakoś wyszło, że Papers wypadło jakościowo najlepiej) i oświetlenie (reflektory? Jakie reflektory? Szczęście, że panowie trzymali się środka sceny i żaden nie potknął się o własne nogi).
Także tak... zespół, który zapełniał areny jak Europa długa i szeroka zagrał u nas dla dwóch małych tłumków i grupki przypadkowych przechodniów, którzy zaplątali się na trybunach i częściej niż rzadziej nie uznali nawet za stosowne zaklaskać pod koniec numeru. I ten widok naprawdę łamał serce, bo panowie dali z siebie wszystko na scenie i równie fantastycznie zachowali się po zejściu z niej. A zostali potraktowani jak byle kto.
Nie zrozumcie mnie źle - było cudnie, Alter Bridge daje radę, Aerosmith było przegenialne. Ale mimo wszystko, niesmak pozostaje. I to już jest niestety standard.