10/06/2014

Owcze snucia i gdybania, czyli rzecz o Walking Dead (2)



Dokładnie tydzień dzieli nas od premiery No Sanctuary, zatem czas najwyższy odświeżyć sobie nieco sezon czwarty, pogdybać nad piątym i pofangirlować nad serią tak w ogóle. Rzecz jasna, będą spoilery. Dużo ogromnych spoilerów, zarówno do serialu, jak i komiksu; te drugie będą dodatkowo oznaczone, więc jeśli znajdzie się ktoś, kto rozważa lekturę lub właśnie do niej przystąpił - spokojnie, każdy akapit będzie stosownie oznaczony. Enjoy!

Jeśli czytaliście zeszłoroczny wpis, wiecie, że finał trzeciego sezonu nieco mnie rozczarował. Co prawda koniec końców doceniłam to zakończenie, stanowiło perfekcyjny punkt wyjściowy dla sezonu czwartego i twórcy tego potencjału bynajmniej nie zmarnowali (dobra, może troszkę zmarnowali, ale wynagrodzili nam to z nawiązką). Wciąż, Welcome to the Tombs zostawiło mnie z niedosytem. Gdzie moje wielkie emocje? Gdzie moje satysfakcjonujące dopięcia wątków? Gdzie moje fajerwerki? Dlatego tym razem przygotowana byłam na... no cóż, może nie rozczarowanie, ale takie lekkie spuszczenie z tonu. Właściwie byłam przekonana, że absolutnie wspaniałe The Grove było szczytowym momentem i na kolejną dawkę łez, wzruszeń i nerwów będziemy musieli czekać kolejne siedem miesięcy. Tym większe wrażenie zrobiło na mnie A - bo było jednym z tych epizodów, które przez bite czterdzieści minut trzymają na krawędzi fotela, są ekscytujące, jednocześnie nie brak scen, które chwytają za serce. Dodatkowo idealnie dopięły główny storyline sezonu (i na dłuższą metę serii tak w ogóle), czyli walkę o zachowanie człowieczeństwa. Ostatnia scena i ten piękny kadr? Mogłabym się nad tym rozpływać przez kolejne parę akapitów, bo choć scenarzyści często miksują wątki i motywy, to właśnie w takich chwilach widać, jak fantastyczną robotę wykonują, jak dobrze przemyślane są te zmiany. I wiecie, daje to strasznie dużo takiej zwykłej fanowskiej radochy, bo wiemy, że nasz ukochany serial jest w dobrych rękach, nawet jeśli zdarzają się wpadki i potknięcia.

Teraz, wiem, że nie wszyscy podzielają mój entuzjazm, nie każdy był tak zachwycony drugą połową sezonu, nie każdy lubi character-driven story*, nie każdy lubi tak wolne tempo. Ale choć na pierwszy rzut oka TWD zdaje się nawalać jeśli chodzi o równomierne rozkładanie dynamicznej akcji i wolniejszych segmentów historii, to w szerszej perspektywie wychodzi to niemal zawsze na dobre. Potrzebujemy tych pięciu-sześciu godzin build-upu, by w pełni docenić pół godziny akcji. Gdybyśmy nie obserwowali przez dwa sezony jak Shane powoli popada w szaleństwo, ostateczna konkluzja tego wątku nigdy nie zrobiłaby na nas tak ogromnego wrażenia. Nie, serio, komiks rozprawia się z tą postacią w trzecim zeszycie i cała historia pozostaje czytelnikowi tak koszmarnie obojętna, że wierzyć się nie chce, ile wycisnął z niej ówczesny showrunner. Gdybyśmy nie mieli okazji obserwować Carol w pierwszych sezonach, nie bylibyśmy w stanie docenić, jak daleko zaszła ta bohaterka (also, odebrano by nam możliwość podziwiania aktorskiego kunsztu Melissy McBride). I w końcu: potrzebowaliśmy farmera Ricka, słabego, bezbronnego Ricka w kompletnej rozsypce, starającego się podejmować słuszne moralnie decyzje - choćby po to, by docenić, jak silnym i bezwzględnym człowiekiem może się stać. Dzięki tym dłużyznom, przez które czasem ciężko się przebić, możemy w pełni cieszyć się fragmentami przepakowanymi akcją, każdą drastyczną decyzją podejmowaną przez bohaterów - bo znając pełen kontekst, jesteśmy w stanie zrozumieć, co nimi kieruje, nie czujemy potrzeby kwestionowania ich wyborów. I przekłada się to na jakość historii, która jasne, miewa dziury w logice (ale też jaka historia ich nie miewa), ale koniec końców zachowuje spójność. W końcu nigdy nie musieliśmy się zastanawiać, co się stało z tym porządnym facetem, uosobieniem wszelkich cnót, z pierwszego sezonu. Co sprawiło, że niecałe dwadzieścia odcinków później aplikuje ludziom tasaki między oczy. Przecież widzieliśmy wszystko, co go przez te dwadzieścia odcinków łamało i wyniszczało od środka.

To powiedziawszy, zdaje się, że wyważone tempo i build-up za nami, czas na fajerwerki. Chwilowo skończył się czas na moralne rozterki, ta ostatnia scena genialnie uchwyciła moment, w którym Rick podejmuje decyzję, kiedy w końcu godzi się z faktem, że aby przetrwać, musi poświęcić tę cząstkę człowieczeństwa, o którą tak zaciekle walczył. Nie mówię oczywiście, że jest to ostateczna konkluzja, temat z pewnością wróci jeszcze nie raz. Ale w pierwszych odcinkach sezonu? To już nie będzie ten sam Rick, który hodował świnki i negocjował z Gubernatorem, tego możemy być pewni. Zresztą jeśli wierzyć obsadzie i ekipie, ten sezon rozpocznie zupełnie nowy rozdział historii - jeszcze mroczniejszy, jeszcze bardziej dramatyczny i jeszcze bardziej makabryczny. I biorąc pod uwagę partię fabuły, którą w tym roku TWD bierze na warsztat, nietrudno w to uwierzyć.

 !Uwaga, w kolejnych akapitach pojawią się spoilery do komiksu, od okolic #60 zeszytu i dalej!
Mowa oczywiście o Myśliwych, którzy pojawiają się niemalże epizodycznie, ale w ciągu tych paru zeszytów swoim okrucieństwem przebijają Gubernatora - i mówię tu o oryginalnym Gubernatorze, który dopuścił się rzeczy o wiele bardziej obrzydliwych, niż jego telewizyjny utemperowany odpowiednik. I tu pojawia się pytanie: jak scenarzyści podźwignęli te postacie? Dość szybko staje się jasne, że znacznie różnią się od swoich pierwowzorów: przede wszystkim wydają się o wiele lepiej zorganizowani i inteligentniejsi, jeśli sądzić po sposobie, w jaki pojmali naszych bohaterów. Zdają się działać na nieporównywalnie większą skalę. Pamiętamy przecież, że oryginalnie jest to dość mała grupa z systemem, ale bez żadnej większej filozofii stojącej za ich działaniem. Do kanibalizmu popchnął ich głód i nic innego, nie doczepili do tego żadnej ideologii. I w końcu: polowali na małe grupki, Rick i spółka mieli być ich pierwszym grubym zwierzem. Koniec końców bardziej przypominają ekipę szkolnych byczków (w wydaniu cholernie makabrycznym) niż poważnego wroga, którego należy się bać. Są nie tyle przeciwnikiem, z którym podejmuje się walkę, co przeszkodą, której trzeba się pozbyć. I tak też zostaje rozwiązany ten problem, na przestrzeni pięciu zeszytów. No nie jest to motyw na cały sezon, raczej na dwa, góra trzy odcinki. Ale jeśli wierzyć materiałom promocyjnym, Sanktuarium będzie sporym elementem fabuły w tym sezonie. Więc siłą rzeczy, bez zmian się nie obejdzie.

Pytanie tylko, w którą stronę uderzą twórcy: czy - podobnie jak w przypadku Gubernatora - wątek zostanie wygładzony i bardziej rozciągnięty w czasie (przez co mniej intensywny), czy zostanie przeniesiony na ekran w jeszcze bardziej przerażający sposób? I czy dołożenie kolejnej warstwy makabry jest w tym wypadku w ogóle możliwe? Cóż, myślę, że jest. I myślę, że w tym kierunku zmierzamy, choćby przez samo rozdmuchanie skali na jaką działa Sanktuarium. Już sam sposób, w jaki odbywa się polowanie jest o wiele straszniejszy od zwykłego zastraszania i wyłapywania ludzi w lesie. Fakt, że nasi antagoniści nie ograniczają się do ilości niezbędnej do przetrwania - mają cholerną spiżarkę w wagonie kolejowym. To nie jest ta grupka nieudolnych tchórzy, którą znamy. To ludzie, którzy stworzyli niemal perfekcyjnie działający system, którzy przygotowani są na każdą ewentualność, których nie można ot tak zajść od tyłu i sprzątnąć. 
Koniec uwagi.

Ale zwiększenie skali okrucieństwa to nie wszystko. Bo co jest gorsze od dopuszczania się bestialskich czynów z konieczności? Dopuszczenie się bestialskich czynów z przekonania. I to jest temat, który dość szeroko obgadywaliśmy tuż po premierze A, kierując się po pierwsze nazwą społeczności, po drugie wyglądem tajemniczego pomieszczenia, w którym przez moment lądują nasi bohaterowie, tego z hasłami never again, never trust, we first always wymalowanymi na ścianach. I mnie się to wciąż dość natrętnie kojarzy z jakąś koszmarnie wypaczoną wersją purytanizmu, takie kanibalistyczne Jamestown, nowa ziemia obiecana dla wybranych. Religijne nawiązania przewijają się przez serial niemal od samego początku i kwestią czasu było wgryzienie się w temat. Jeśli weźmiemy pod uwagę tę mini kapliczkę, hasła i samą nazwę - Sanktuarium używane wymiennie z Terminusem, co jest przecież niczym innym, jak pierwotną nazwą Atlanty - wydaje się to teoria wcale niegłupia, przynajmniej w moim odczuciu. Przy czym rzecz jasna na tak wczesnym etapie historii jest to tylko strzał w ciemno. Takie moje małe fanowskie widzimisie, bo fanatyzm religijny to jeden z moich ulubionych motywów w horrorze i przyległościach.


I jasne, całe to gdybanie jest trochę wróżeniem z fusów. W końcu zawsze może się okazać, że w ogóle nie mamy do czynienia z Łowcami, być może scenarzyści zrobili nas w konia i choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że bawimy się z kanibalami - to w ogóle nie są kanibale. Być może chodzi o faktyczne Sanktuarium z uniwersum TWD, to od Negana i autentycznego mini-kultu. Po szczerości wydaje mi się to mało prawdopodobne, myślę, że od tej postaci dzieli nas jeszcze sezon czy dwa, ale hej, nigdy nie wiadomo, które wątki zostaną przemieszane lub zmiksowane - w końcu dzięki temu serial pozostaje równie ekscytujący dla fanów, którzy znają już oryginalną historię, jak i dla tych, którzy stykają się z nią po raz pierwszy. To powiedziawszy: osobiście jestem fanką brzytwy Ockhama i kiedy widzę spory zapas mięsa i ani jednej zagrody w pobliżu, za to wagon pełen ludzi, których do wspomnianego wagonu zapędzono jak stado owiec, uważając przy tym, by nikogo zbytnio nie uszkodzić... cóż, pozwolę sobie skoczyć do konkluzji.

Kolejna ciekawa rzecz: dynamika w grupie. Co mnie interesuje najbardziej, to ponowne spotkanie z Carol, która prawdopodobnie przybędzie z odsieczą i w ten czy inny sposób przyczyni się do obalenia Sanktuarium. Wiemy, że do tego spotkania dochodzi: widzieliśmy wspólne zdjęcia Daryla i Carol, Tyreesa i Sashy, w końcu Ricka z Judith w ramionach. The Grove - w którym widzimy Carol i Tyreesa po raz ostatni - zostawia nas w dość dziwnym miejscu, bo owszem, reakcja Tyreesa wydaje się szczera - zdaje się, że pogodził się ze stratą, przeżył żałobę, w końcu poznanie prawdy dało mu jakieś poczucie domknięcia. Ale nie zapominajmy, że ogromną rolę odgrywają tu okoliczności, nawet po śmierci dziewczynek, życie Judith wciąż spoczywa w ich rękach. Prawdziwe pytanie brzmi: czy Tyreese będzie w stanie zaakceptować obecność Carol po tym, jak ten ciężar zostanie zdjęty z jego barków i kiedy grupa odzyska to względne poczucie normalności. Czy Rick będzie w stanie przyjąć ją z powrotem? Bo tak wiele się zmieniło odkąd postanowił odseparować ją od grupy, przecież ta słynna kwestia - They're fucking with the wrong people - to jest właśnie ten moment, w którym Rick godzi się z tym, że jest zdolny do niewiarygodnego okrucieństwa, to nie tylko akceptacja tego faktu - zaraz potem przystępuje do działania. Sposób, w jaki zostaje dopięty wątek Łowców - cóż, to prawdopodobnie jedna z najbrutalniejszych scen całej serii. I nie zapominajmy, że jest to brutalność zupełnie zbędna. Więc jeśli to jest ten mindset, który Rick właśnie przyjmuje, ciężko sobie wyobrazić, by uczynek Carol wciąż wymykał się jego zrozumieniu.

O dziwo zupełnie mnie nie martwi zjednoczenie Carol i Daryla. Może pamiętacie, może nie, ale byłam strasznie rozczarowana tym, jak reakcja Daryla zginęła w całym tym chaosie poprzedzającym półfinał. Rzecz w tym, że jeśli jest choć jedna osoba, która byłaby w stanie zrozumieć, co nią kierowało - to właśnie Daryl, który rozumie survival jak nikt inny, potrafi pojąć potrzebę podjęcia działania, jakiegokolwiek, który zawsze wiedział, że są rzeczy, które po prostu muszą być zrobione, mniejsza o to, jak się będziemy po fakcie z tym czuli, mniejsza o to, czy osiągniemy zamierzony efekt.


I w końcu najnowszy dodatek do obsady, czyli Rosita, Abraham i Eugene. Z ciekawszych aspektów: ścieranie się ego dwóch przywódców. Zwłaszcza, że w serialu ta dwójka poznaje się w znacznie bardziej ekstremalnych warunkach. Gdzie oryginalnie do spotkania dochodzi w zupełnie innych okolicznościach, kiedy przewaga - psychiczna i fizyczna - leży po stronie Abrahama, tak serial zdaje się tę sytuację nieco przekręcać, bo obaj znajdują się w dokładnie tej samej beznadziejnej pozycji. Z tą różnicą, że Rick właśnie rozszarpał człowieka gołymi rękoma i gotów jest z marszu rozszarpać nastu kolejnych, nie zastanawia się nawet nad tym czy i jak, jedynym pytaniem jest: kiedy? Dalej: Eugene. Okej, nie wydaje mi się, żeby było to jakimś szczególnym spoilerem, bo też, czy serio ktoś choć przez parę sekund wierzył, że Eugene jest tym, za kogo się podaje? Intryga szyta bardzo grubymi nićmi szczególnie w telewizyjnym uniwersum TWD, wychodzi tu na wierzch ta jedna, słabo przemyślana sprawa z końcówki sezonu pierwszego i okej, może i był to finał z wielkim bum, ale to wielkie bum będzie nas teraz gryzło w dupę. Mianowicie: Rick i spółka nie są tak kompletnie nieświadomi tego, co dzieje się na całym świecie i we wszystkich placówkach rządowych, ponieważ widzieli na własne oczy upadek możliwie ostatniej z tych placówek. Od trzech sezonów są świadomi tego, że największe laboratoria, które pracowały nad problemem upadły. Wiedzą, że CDC straciło kontakt z Waszyngtonem, więc nawet jeśli byłby to problem utraty łączności, nie życia wszystkich obecnych w DC - cóż, nie zmienia to faktu, że facet, który wmawia wszystkim, że kontaktuje się z nimi za pomocą radyjka satelitarnego? Tia... nie. Myślę, że CDC byłoby na taką ewentualność nieco lepiej przygotowane. I kiepsko to rzutuje na spójność historii, bo dlaczego, na litość borską, nie była to pierwsza informacja, z którą Glenn skonfrontował swoich nowych przyjaciół? Dlaczego nikt nie stara się w żaden sposób zweryfikować tej - no, nie oszukujmy się - dość nieudolnie sklejonej historyjki? Ale hej, wszystko przed nami, być może serial rozprawi się z wątkiem o wiele sprawniej i trafimy do Alexandrii szybciej, niż nam się wydaje. 

Ano właśnie, bezpieczna strefa Alexandrii, do której z całą pewnością w tym sezonie dotrzemy - jak już wyżej padło, nie sądzę, by wątek Łowców zajął całe szesnaście (czy nawet osiem) odcinków, myślę, że w drugiej połowie sezonu będziemy już z powrotem na trasie do DC i prawdopodobnie odkrycie prawdziwej tożsamości Eugene'a będzie jednym z ostatnich punktów zwrotnych w tym roku. A może wciąż za dużo stawiam na rozciągniętą historię Garetha i jego ferajny wesołych kanibali, może docieramy do Alexandrii znacznie wcześniej. W każdym razie docieramy - w końcu po coś postawili ten pięciometrowy mur. I dostaniemy kolejną porcję moralnych dylematów, to jest, czy po wszystkim, co nasi bohaterowie przeżyli, po całym okrucieństwie, do którego zostali popchnięci, czy wciąż są zdolni do funkcjonowania we względnie normalnym, stabilnym środowisku? Czy wciąż są w stanie być częścią społeczeństwa, czy może zostali z tej możliwości obdarci?


Swoją drogą, znowu zostaliśmy obdarci z pięknego cliffhangera, dziękuję ekipo od promocji! Nie, serio, ludzie odpowiedzialni za sklejanie trailerów co sezon zarzynają suspens z zacięciem godnym lepszej sprawy. Mowa oczywiście o Beth - chyba spora część widowni była przekonana, że Beth została zjedzona przez Mary, wiele na to wskazywało. Więc wyobraźcie sobie, jakim szokiem byłoby zobaczenie jej ni stąd, ni zowąd razem z tajemniczą społecznością, która najwyraźniej uznaje porywanie ludzi prosto z ulicy za wspaniały patent na poszerzanie swoich szeregów. Ale hej, po co nam to zaskoczenie, nah, spoko, pakuj pan do zwiastuna. Ech.

Za to co mnie cieszy, to zapowiedzi, że w tym sezonie raczej nie będziemy musieli się mierzyć z odstrzeleniem żadnych postaci z pierwszego planu. Wiem, że niektórym strasznie ten fakt nie w smak, że uważają, że brak regularnego zdejmowania bohaterów sprawia, że przestajemy się bać o ich los i opuszcza nas to poczucie nieustannego zagrożenia... ale po szczerości jest to podejście, którego nigdy nie zrozumiem. Po pierwsze: bo, cholera, lubię tych bohaterów, nie chce oglądać ich śmierci, chcę oglądać ich zmagania o pozostanie przy życiu. I fakt, że od n epizodów nikt nie został zdekapitowany nie oznacza, że przestaję się obawiać, czy aby czasem za chwilę tej głowy jednak nie straci. Bo nieważne z jak zaprawionym w bojach badassem mielibyśmy do czynienia - wystarczy chwila nieuwagi, jedna zła decyzja, jeden fatalny zbieg okoliczności. Po drugie: czy przejęcie formuły Big Brothera - kto odpadnie w tym tygodniu? Głosujcie! - naprawdę wyszłoby serii na dobre? Czy wręcz przeciwnie, sprawiłoby, że śmierć spowszednieje nam do tego stopnia, że kompletnie przestanie wywierać na nas wrażenie? Wiecie, Vince Gilligan powiedział kiedyś, że AMC pozwoliło im na użycie jednej wszetecznicy na sezon, w związku z tym bardzo uważnie dobierali te sceny. I teraz, czy celnie rzucony fuck dodałby nieco pieprzu do kilkunastu dialogów, gdyby tego ograniczenia nie było? Jasne. Ale czy wtedy te sześć wyjątkowych momentów miałoby równie mocny wydźwięk? Nie. Zatem czy chcę, by każdy seans TWD zamieniał się w nerwowe typowanie ofiary tygodnia? Nie, wolę, żeby te zgony miały sens i znaczenie.

I póki co tyle ode mnie, już tylko tydzień dzieli nas od premiery sezonu piątego, rzecz jasna zapraszam na pseudo-recapy i wspólne fangirlowanie w każdy poniedziałek.

*i nie chce być tu przykra, naprawdę, ale jeśli ktoś nie lubi character-driven story, to co robi wśród publiczności TWD? Pytam serio, bez grama złośliwości, po co się męczyć?