12/05/2010

Owczym okiem na książkę #17 Neil Gaiman - Amerykańscy bogowie

źródło: klik || www.superpunch.net

Cień kończy właśnie odsiadywać wyrok. Ma zamiar wrócić do domu, do kochającej żony, pracy u najlepszego przyjaciela i całej reszty dawnego życia. Wydaje się, że wszystko jest tak, jak być powinno... ale Cienia dręczą złe przeczucia. Jak się okazuje, słusznie, bo w mgnieniu oka wszystko przepada. Wtedy na swojej drodze spotyka Wednesdaya, bardzo nietypowego starszego pana, który w równie nietypowy sposób proponuje mu pracę. A Cień nie może odmówić. Wraz z Wednesdayem w jego życie wkracza cała kawalkada niezwykłych postaci, wywracając do góry nogami świat, który znał – czy też raczej myślał, że znał. Były wyrokowiec wraz ze swoim nowym pracodawcą wyrusza w podróż przez Amerykę... i trochę dalej. Choć niezupełnie.

To co Owcę zawsze urzekało w Gaimanie, to talent tego faceta do tworzenia magicznego klimatu, ale nie na ten oklepany i nieco tandetny sposób. On robi to po prostu... no cóż, po swojemu. Miesza grozę z humorem, przeważnie czarnym, wzniosłe idee z przyziemną rzeczywistością, ale przy tym nie ujmuje im wzniosłości. To, plus wrzucenie do historii zabójczej mieszanki wierzeń, choć skrajnie różnych, to tak naprawdę całkiem podobnych daje nam genialną opowieść, przez którą płynie się naprawdę lekko i przyjemnie. Choć lekko i przyjemnie nie oznacza, że bez żadnych refleksji. Ale po kolei.

Dużym plusem są postacie. Po pierwsze, Cień, facet zwyczajnie nadzwyczajny i chociaż brzmi to jak kiepski oksymoron, to tak właśnie można określić go w dwóch słowach. Nie ma żadnych super mocy, nie jest obdarzony wybitnym intelektem, ani nawet osobowością. Właściwie w niektórych momentach można się zacząć zastanawiać, czy w ogóle obdarzony jest jakąkolwiek osobowością.
- Ja żyję - powiedział Cień. - Nie jestem martwy, pamiętasz?
- Nie jesteś martwy - zgodziła się. - Ale nie mam pewności, czy jesteś też do końca żywy.
Poznawanie historii głównie z jego punktu widzenia – kogoś nienaturalnie spokojnego w obliczu wyjątkowo nienaturalnej sytuacji – działa na korzyść nadając wszystkiemu otoczkę nierealności.

Kolejną ciekawą postacią był tłusty dzieciak – jeśli padło gdzieś inne określenie, Owcy zupełnie wypadło z głowy, a nie chciałaby wprowadzać nikogo w błąd – który był idealną alegorią całej tej technologii, która wciąż i wciąż idzie na przód, ułatwia życie, rozleniwia, pochłania czas, uzależnia i w końcu odcina od prawdziwego świata. I nieważne, jak niesympatycznym był charakterem, był równocześnie samotny, nieszczęśliwy i wzbudzał litość. Nie wspominając już o tym co reprezentował w dość oczywisty sposób – dzieciaki spędzające całe dnie przed komputerem/telewizorem hodując sobie nadciśnienie i godną podziwu ignorancję.

Poza świetnie wykreowanymi bohaterami – zarówno głównymi, jak i tymi z dalszego planu – mocną stroną jest wątek zaginionych dzieci z Lakeside. Przez moment Owca bała się, że w wirze zdarzeń z pierwszego planu Gaiman utnie go lub potraktuje bardzo skrótowo, ale i tutaj popisał się zgrabnie uknutą intrygą, a rozwiązanie sprawy można potraktować jako wisienkę na torcie.

Wracając jeszcze na chwilę do wspomnianej na samym początku grozy: pojawia się tutaj bardzo króciutka scena, ale za to bardzo udana. Właściwie to nawet nie scena, raczej obrazek. Ale są właśnie takie krótkie fragmenty, które zapadają w pamięć, a ten zdecydowanie do takich należy:
(...) Zajrzał przez okno do ciemnego pokoju, pełnego połamanych mebli, z tynkiem obłażącym ze ścian. Przez sekundę, w półśnie, wyobraził sobie, że w mrocznym salonie widzi trzy kobiety.
Jedna z nich robiła na drutach, druga siedziała bez ruchu, patrząc na niego, trzecia sprawiała wrażenie, że śpi. Spoglądająca na Towna kobieta uśmiechnęła się szeroko i uśmiech ów zdawał się dzielić jej twarz na dwoje, sięgając od ucha do ucha. Potem uniosła palec, dotknęła nim szyi i przesunęła powoli z jednej strony na drugą.
Miał wrażenie, że to właśnie ujrzał w ułamku sekundy w pustym pokoju. Jednak gdy ponownie zajrzał do środka, zobaczył tylko stare rozpadające się meble, upstrzone przez muchy obrazki i spróchniałe deski. W środku nie było nikogo (...)
I gdyby ktoś zapytał, co konkretnie spodobało się Owcy, prawdopodobnie nie potrafiłaby odpowiedzieć, bo ani nic tu oryginalnego, ani tak na dobrą sprawę strasznego. Zapadło w owczą pamięć, koniec, kropka.

Warto również wspomnieć o konstrukcji samej historii, na którą w pewnym stopniu składały się epizody pozornie stanowiące osobne opowieści. Ale finalnie wszystko wskoczyło na swoje miejsce i stworzyło jedną spójną całość, tworząc wielopłaszczyznową historię, czyli to, co tygryski lubią najbardziej.
Co się jeszcze Owcy spodobało, to motyw środka Ameryki:
(...) - Świńska farma - wtrącił Czernobog. - Powiedziałeś przed chwilą, że prawdziwy środek Ameryki to świńska farma.
- Nie chodzi o to, czym jest - odparł pan Nancy - lecz o to, za co uważają go ludzie. I tak jest rzeczą czysto wymyśloną. Dlatego właśnie stał się ważny. Ludzie walczą wyłącznie o wymyślone rzeczy (...)
Kiedy Owca zaczynała Amerykańskich bogów miała konkretne oczekiwania i nie zawiodła się ani trochę. Gaiman stworzył nie tylko ciekawą powieść, ale skłonił również do małej refleksji: po czyjej stronie stanęlibyśmy my? I jakby zacząć się nad tym zastanawiać, doszlibyśmy do wniosku, że po tej złej. A gdybyśmy pomyśleli jeszcze trochę, okazałoby się, że jednak nie, że tak naprawdę nie istnieją strony, a nawet jeśli – nic nie stoi na przeszkodzie, by koegzystowały. Bo chodzi o samą wiarę – nie ważne w co, po prostu o wiarę.
(...) Lubimy być wielcy, lecz w tych marnych czasach zmaleliśmy. Nowi bogowie powstają, upadają i znów powstają. Lecz ten kraj nie na długo znosi bogów (...)
Owca ocenia: 9/10
American Gods | MAG | 2003