3/10/2012

Owczym okiem na film #15 Kobieta w czerni (2012)


Prosto po powrocie z placu boju Owca odmeldowuje się ze sprawozdaniem.

Tak przynajmniej brzmiał wstęp do tekstu, który pisać zaczęłam w zeszłym tygodniu. Ale że mam uczulenie na trzymanie się planów - o wenie do napisania czegokolwiek sensowniejszego niż lista zakupów nawet nie wspominając - to posta piszę tydzień później. Może to i lepiej, bo "świeże" wrażenia zawsze są nieco chaotyczne.

Przyznam, że Kobieta w czerni to chyba jedyny tytuł, którego wyczekiwałam w ciągu ostatnich miesięcy. Raz, byłam ciekawa jak twórcy postanowią ugryźć tę wersję - zostaną przy oryginale czy będą szaleć z "poprawkami". Dwa, jak główną rolę dźwignie Radcliffe. I chociaż nie mogę powiedzieć, że seans rozłożył mnie na łopatki, to na pewno nie jestem rozczarowana. Zacznijmy od tego, że nie oczekiwałam żadnego arcydzieła. Ale od początku.

Co prawda nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam pierwszą ekranizację a od przeczytania oryginału minęło dobre kilka lat - szkoda tylko, że przeczytać profesjonalnie tłumaczenie mogłabym dopiero teraz, kiedy równie dobrze mogłabym obejść się wersją anglojęzyczną. Polacy mają niestety wstręt do tłumaczenia wielu dobrych tytułów, chyba że akurat je ekranizują. Cóż. Wracając do wątku, pozwolę sobie odwoływać się do obu wersji, jeśli się pomylę - krzyczcie.

To co ujęło mnie w obrazie Wise'a to prostota. Możliwe, że uboga scenografia i stylizacja bohaterów wynikały bardziej z niskiego budżetu niż rzeczywistej wizji reżysera - była to typowa produkcja telewizyjna i, rzecz jasna, do Polski nie dane jej było dotrzeć. Nie zmienia to faktu, że sprawdziło się to świetnie. Tutaj mamy większy budżet, więcej możliwości, a co za tym idzie - bardziej odpicowane otoczenie i make-up rodem z haloweenowej imprezy. I jak dla mnie jest to zabieg kompletnie niepotrzebny i na dłuższą metę bezsensowny, zwłaszcza jeśli do całego obrazka z czasem domalowujemy kolejne elementy. Bo z jakiej racji jedne zjawy wyglądają - czy też raczej starają się wyglądać - upiornie i makabrycznie a inne nie zmieniają się wcale bądź dostają prawie że anielską aurę gratis? Początkowo myślałam, że może to wynikać z faktu, że, co tu dużo mówić, trup trupowi nierówny, kwestia fermentacji. Bo ja wiem, głupie, ale czemu by nie. Z drugiej strony mamy w filmie dość świeże trupy, które prezencję mają podobną do naszej głównej zjawy. Gdzie tu konsekwencja? A może w życie wprowadzane jest tu przysłowie "złość piękności szkodzi". Kolejna sprawa - te nieszczęsne dekoracje. W wersji z 1989 ograniczono się do wprowadzenia bohatera  do starego, opuszczonego domu na moczarach. Stary i opuszczony nie oznacza zrujnowany, a w takim właśnie stanie zastaje go Kipps. Chaszcze i chwasty na zewnątrz, kurz, pajęczyny i ptasie gniazda wewnątrz. W tym miejscu przypomnę, że właścicielka domu umiera na krótko przed przyjazdem prawnika. Dom stał opuszczony przez tydzień, dwa? Rozumiem, że staruszka może niedomagać a ze względu na złą sławę posiadłości ochotników do sprzątania brak. Ale szlam lecący z kranów to chyba lekka przesada? Dobrze widać tu skłonność dzisiejszych twórców do przekoloryzowania. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że ktoś wypisał sobie wszystkie elementy standardowej gotyckiej powieści grozy i wykreślał je punkt po punkcie. Dzika natura - tu okropnie zapuszczone przyległości domu - są. Kruk - jest. Jak domiszcze to tylko w ruinie. Tajemnicza dama wśród mgieł przechadzająca się po cmentarzu - obecna. Oczywiście dama na cmentarzu była w oryginale - ale nie ta dama i nie w tym kontekście. Ale do tych scen jeszcze wrócimy.

Jak łatwo się domyślić już po samych zwiastunach, całość utrzymana jest głównie w szarej tonacji, poruszamy się przede wszystkim po mrocznym, zacienionym domostwie a kiedy już wyjdziemy na zewnątrz zastaje nas standardowa angielska szarówka. Można się przyczepić do banalności ale to, w połączeniu z zapuszczoną posiadłością i klimatyczną muzyką tworzy naprawdę świetny, posępny nastrój. Nie ma tak naprawdę na co narzekać, jeśli puścimy w niepamięć przedobrzone dekoracje nie pozostaje nic innego jak oglądać i cieszyć się seansem.

Za to jedna rzecz rzuca się w oczy - najwyraźniej myśl przewodnia filmu brzmiała: usytuuj bohatera na boku, pokaż zacienioną przestrzeń za nim i przy odpowiednim akompaniamencie wstaw ducha. Chwyt ograny, ale zawsze cieszy. Nie ma nic lepszego niż postacie widziane kątem oka w lustrach czy cieniach, a jeśli towarzyszy temu odpowiedni klimat - Owca jest szczęśliwym widzem. Mamy jedno i drugie, dodatkowo twórcy nie zapominają o smaczkach takich, jak świeże ślady błota na dopiero co odkrytej ścianie. W ogóle cała scena, o której teraz mowa jest bardzo udana. Napięcie budowane jest świetnie, mamy sporo momentów, podczas których możemy się wzdrygnąć w siedzeniu - choć z tylnych rzędów dało się słyszeń piski. No i znów potwierdza nam się żelazna zasada kina. Analogicznie do strzelby nad kominkiem, jeśli na końcu korytarza mamy mrok i kurtynę - wiadomo, że na końcu zza kurtyny coś wyjdzie.

Znacznie uwypuklono motyw zabawek. O ile w wersji oryginalnej mamy tylko uparcie powracającego ołowianego żołnierzyka, o tyle tutaj autorzy roztaczają przed nami całe toy story. Ścieżka dźwiękowa w połączeniu z odgłosami pozytywek i nakręcanych zabawek daje zdecydowanie fajny efekt.

W ogóle położono większy nacisk na wątek ginących dzieci. Nie no, pewnie, uwielbiamy ginące dzieci i ich pozagrobowe wersje, w ostatnich latach dość mocno naciągamy ten motyw. Odkąd Amerykanie zaczęli odgrzewać azjatyckie kotlety i wprowadzili do szerszej kultury postacie jak Toshio czy Sadako uwielbiamy wrzucać martwe dzieci gdzie popadnie. Może w tym wypadku nie jest to tak całkiem od czapy ale też wydaje się kolejnym tanim chwytem, straszakiem na widza o słabszych nerwach. Zresztą wprowadza to tylko niepotrzebny zamęt i niekonsekwencję do fabuły.

Rozwinięto za to historię państwa Daily (Ciarán Hinds i Janet McTeer). Nie zajmuje to wiele miejsca, ale w ciągu tych kilku minut bardzo wyraźnie zarysowano postać pani Daily, kobiety zrozpaczonej po śmierci jedynego syna, przelewającej całą matczyną troskę na zwierzęta. Warto zwrócić uwagę na króciutką i poruszającą scenę, kiedy układa do snu psy. Wtedy też dostajemy pierwszą wskazówkę, co do roli zjawy. No i przyznajmy to, kwestia Nicholas też lubił szkicować. Nadal lubi. jest świetna. Jest to jednak jedyny fragment, który spodobał mi się w nowym ujęciu. Cała reszta była zdecydowanie zbyt dosłowna i pryskał cały urok. Jak choćby Kipps błąkający się we mgle na początku filmu. Zdecydowanie bardziej podobała mi się wersja Wise'a, gdzie bohater słyszał jedynie krzyki i płacz. Tu dość szybko tajemnicę szlag trafia, twórcy decydują się na ukazanie wypadku.
No i w końcu główny bohater. Trochę się obawiałam, jak Radcliff dźwignie główną rolę. Bądź co bądź nie była to wcale łatwa do odtworzenia kreacja, a brakowało elementów, które mogłyby odwrócić uwagę widza od gry aktorskiej. Poza tym jego poprzednik z '89, Adrian Rawlins, ustawił poprzeczkę naprawdę wysoko. Co prawda początkowo można zastanawiać się, czy sztywna, bezosobowa maniera była kwestią kreacji postaci, czy zwykłym drewnem aktorskim. Ostatecznie skłaniam się ku temu drugiemu, facet dał radę, ma warsztat i naprawdę przyjemnie ogląda się go w nowej roli. Szczerze mówiąc nieco się obawiałam, bo ostatnim razem w produkcji nie-potterowej widziałam go w dramcie December Boys... i drewno byłoby tu najbardziej akuratnym podsumowaniem. Widać, że rozwija się jako aktor i chwała mu za to.

No i w końcu docieramy do czołowego zderzenia z naszą tytułową marą. I szczerze? Można było sobie darować ukazywanie Kobiety w czerni "w pełnej krasie". Zdecydowanie lepszym wyjściem byłoby zachowanie tajemniczej postaci o zakrytej twarzy do samego końca. Bo finalnie okazała się to najgorzej ucharakteryzowana bohaterką całej produkcji, a efekt był podobny do sceny w pierwszej ekranizacji - bardziej zbierało się na prychnięcie niż cokolwiek innego. Wersja '89 broni się niskim budżetem. Co ma na swoje usprawiedliwienie remake? Wracamy do początku, oto jak pieniążki na make-up psują dobrą scenę. Polecam za to wcześniejszą Kobietę..., kreacja Pauline Moran jest fantastyczna i przede wszystkim - naturalna. A za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie ciśnienie może nieco skoczyć.

Co do zakończenia, w obu przypadkach odbiega od oryginału, choć u Wise'a mamy raczej różnice w sposobie niż skutku. Tutaj... gdybyśmy mieli odnieść się do powieści pani Hill, do połowy jest dość wiernie, potem to już czysta improwizacja scenarzystów. Oczywiście już w pierwszych scenach można dostrzec znaczne różnice - choćby samo wdowieństwo Kippsa. Tutaj natomiast widać dość wyraźnie, czy ja wiem, asekuranctwo? Kręcenie pod widza, co to chętnie się wzruszy czy przestraszy ale koniec ma być dobry? Nie ma tutaj klasycznego happy endu, bohaterowie nie odjeżdżają w blasku zachodzącego słońca by żyć długo i szczęśliwie. Ostatnia scena jest poruszająca, to na pewno. Ni to szczęśliwe, ni tragiczne. Takie słodko-gorzkie. Kompletnie zamyka historię nie pozostawiając niczego pod domysł widza. I nie do końca mi to pasuje.

Podsumowując: seans bardzo udany. Na tle oryginału wypada naprawdę przyzwoicie, na tle dzisiejszych "horrorów" - genialnie. Polecam.

Owcza ocena: 8/10
Scenariusz: Jane Goldman | Reżyseria: James Watkins | 2012 | Na podstawie powieści Susan Hill.

PS Mała anegdotka na koniec. Do kina wybrałam się w zacnym - a jak! - towarzystwie, seans zaczynał się jakoś koło 22. Sala do połowy pusta, za nami siedziała para. Facecik-chojrak, zapewniał non stop, że nic go nie przerazi, przy pierwszym, niezbyt spektakularnym wejściu ducha słyszymy prychnięcie i "tani chwyt". Pół godziny później klimat się zagęszcza, zło czai się w ciemności i takie tam. Z tylnych rzędów dobiega zduszone "ja pierdole" naszego chojraka. Mała rzecz a cieszy.
PPS A teraz poważnie, kto z was po zobaczeniu tego nie pomyślał o tym? ;)