- Wiesz co jest chore? Porządni ludzie i ich kochające rodziny, którzy codziennie wracają po pracy do domu i włączają wiadomości. I wiesz co widzą? Widzą jak gwałciciele, mordercy i pedofile wychodzą z więzień.
- Mafiozi złapani za posiadanie dwudziestu kilogramów, wychodzą za kaucją jeszcze tego samego dnia.
- I wszyscy ludzie myślą to samo, że ktoś powinien powybijać tych sukinsynów.
- Zabić ich wszystkich. Przyznaj się. Sam o tym myślałeś.
Kiedy jesienią 1996 roku Troy Duffy zakończył pracę nad scenariuszem Świętych z Bostonu nikt nie spodziewał się, że ta dość niszowa, niskobudżetowa produkcja dorobi się tytułu kultowej. Nawet dziś, trzynaście lat od pierwszego pokazu filmu, Święci mogą poszczycić się wierną bazą fanowską, a na YouTube wciąż pojawiają się prośby o kolejną - trzecią już - część serii. I jeśli wierzyć obsadzie - znając Duffy'ego pojawi się nie tylko trzecia, ale też czwarta, piąta i kolejne odsłony. Ale do rzeczy.
Connor i Murphy MacManus (Sean Patrick Flanery, Norman Reedus), głęboko wierzący bracia z Irlandii, na co dzień żyją w obskurnej norze, pracują w rzeźni i używają życia. Podczas jednej z nasiadówek w pubie dochodzi do konfrontacji z płotkami z rosyjskiej mafii. Pozornie zwykła barowa bójka kończy się śmiercią Rosjan. Spędzając noc na komisariacie bracia MacManus doznają iluminacji - oto zostali wybrani, by oczyścić Boston ze wszystkich przestępców, od mętów ulicznych po grube ryby z mafii. Uzbrojeni w Desert Eagle, pieprzoną linę i różańce - przystępują do akcji.
Sama fabuła nie należy do zawiłych, historia toczy się w większości dwutorowo. Najpierw obserwujemy poczynania Connora i Murphy'ego, następnie gładko przechodzimy do punktu widzenia policji, kiedy to genialny acz nieco ekscentryczny agent Smecker (Willem Dafoe) precyzyjnie odtwarza zdarzenia z miejsca zbrodni, tym samym uzupełniając wszystkie luki fabularne. Układ bieżących wydarzeń przeplatanych krótkimi retrospekcjami sprawia, że całość ma fajny, zakręcony klimat. Świetne kreacje, dramatyczne sceny kontrastujące z lekkimi, humorystycznymi fragmentami, świetne sceny akcji i rewelacyjnie sklejony soundtrack dopełniają dzieła, dając w efekcie genialny film.
Obok Flanery'ego i Reedusa zobaczyć możemy Davida Della Rocco w roli, no cóż, Rocco oraz genialnego Billy'ego Connolly'ego. Obsada - jak dla mnie - dobrana bezbłędnie. Choć podczas doboru składu padły nazwiska Billa Murray'a i Mike'a Meyersa (w roli braci MacManus) i Stallone'a jako agenta FBI. Całe szczęście, że rolę ostatecznie otrzymał Dafoe, bo - może i jestem uprzedzona do Stallone'a - ale nie mogę go sobie wyobrazić jako nieco zniewieściałego a przy tym męskiego agenta-geja. Dziwne połączenie - zniewieściało-męski - ale Dafoe daje radę, Smecker wnosi do filmu wiele humoru, to świetnie zarysowana postać, której nie brak uroku. Podobnie sprawa ma się z MacManusami - aktorzy idealnie wczuli się w rolę i wiarygodnie odtworzyli braterską więź.

Gdyby na siłę szukać wad, można by się przyczepić do mocno nierealistycznych (choć wciąż fajnych) scen akcji, cudów na kiju z serii "bezpieczne skoki z dachu kamienicy", czy przesadnie zsynchronizowanych ruchów Connora i Murphy'ego. Ale nie sądzę, żeby Duffy do realizmu dążył i sama traktuje to jako dodatkowe smaczki, ot, puszczenie oka do fanów kina akcji.
Jak najbardziej polecam. Sama oglądałam film po raz n-ty i zapewne jeszcze nieraz do niego wrócę. Duffy serwuje trudne pytania w lekkiej oprawie, skłania do przemyśleń i dyskusji, a przy tym dostarcza sporo rozrywki. I to jest właśnie przepis na udany film.
Owca ocenia: 10/10
The Boondock Saints | Scenariusz i reżyseria: Troy Duffy | 1999/2001
The Boondock Saints | Scenariusz i reżyseria: Troy Duffy | 1999/2001