9/08/2012

Owczym okiem na film #25 Święci z Bostonu


- Wiesz co jest chore? Porządni ludzie i ich kochające rodziny, którzy codziennie wracają po pracy do domu i włączają wiadomości. I wiesz co widzą? Widzą jak gwałciciele, mordercy i pedofile wychodzą z więzień.
- Mafiozi złapani za posiadanie dwudziestu kilogramów, wychodzą za kaucją jeszcze tego samego dnia.
- I wszyscy ludzie myślą to samo, że ktoś powinien powybijać tych sukinsynów.
- Zabić ich wszystkich. Przyznaj się. Sam o tym myślałeś.

Kiedy jesienią 1996 roku Troy Duffy zakończył pracę nad scenariuszem Świętych z Bostonu nikt nie spodziewał się, że ta dość niszowa, niskobudżetowa produkcja dorobi się tytułu kultowej. Nawet dziś, trzynaście lat od pierwszego pokazu filmu, Święci mogą poszczycić się wierną bazą fanowską, a na YouTube wciąż pojawiają się prośby o kolejną - trzecią już - część serii. I jeśli wierzyć obsadzie - znając Duffy'ego pojawi się nie tylko trzecia, ale też czwarta, piąta i kolejne odsłony. Ale do rzeczy.

Connor i Murphy MacManus (Sean Patrick Flanery, Norman Reedus), głęboko wierzący bracia z Irlandii, na co dzień żyją w obskurnej norze, pracują w rzeźni i używają życia. Podczas jednej z nasiadówek w pubie dochodzi do konfrontacji z płotkami z rosyjskiej mafii. Pozornie zwykła barowa bójka kończy się śmiercią Rosjan. Spędzając noc na komisariacie bracia MacManus doznają iluminacji - oto zostali wybrani, by oczyścić Boston ze wszystkich przestępców, od mętów ulicznych po grube ryby z mafii. Uzbrojeni w Desert Eagle, pieprzoną linę i różańce - przystępują do akcji.

Sama fabuła nie należy do zawiłych, historia toczy się w większości dwutorowo. Najpierw obserwujemy poczynania Connora i Murphy'ego, następnie gładko przechodzimy do punktu widzenia policji, kiedy to genialny acz nieco ekscentryczny agent Smecker (Willem Dafoe) precyzyjnie odtwarza zdarzenia z miejsca zbrodni, tym samym uzupełniając wszystkie luki fabularne. Układ bieżących wydarzeń przeplatanych krótkimi retrospekcjami sprawia, że całość ma fajny, zakręcony klimat. Świetne kreacje, dramatyczne sceny kontrastujące z lekkimi, humorystycznymi fragmentami, świetne sceny akcji i rewelacyjnie sklejony soundtrack dopełniają dzieła, dając w efekcie genialny film.

Obok Flanery'ego i Reedusa zobaczyć możemy Davida Della Rocco w roli, no cóż, Rocco oraz genialnego Billy'ego Connolly'ego. Obsada - jak dla mnie - dobrana bezbłędnie. Choć podczas doboru składu padły nazwiska Billa Murray'a i Mike'a Meyersa (w roli braci MacManus) i Stallone'a jako agenta FBI. Całe szczęście, że rolę ostatecznie otrzymał Dafoe, bo - może i jestem uprzedzona do Stallone'a - ale nie mogę go sobie wyobrazić jako nieco zniewieściałego a przy tym męskiego agenta-geja. Dziwne połączenie - zniewieściało-męski - ale Dafoe daje radę, Smecker wnosi do filmu wiele humoru, to świetnie zarysowana postać, której nie brak uroku. Podobnie sprawa ma się z MacManusami - aktorzy idealnie wczuli się w rolę i wiarygodnie odtworzyli braterską więź.

A co najlepsze w całej produkcji, to poruszanie ciężkich tematów, bez popadania w zbyt poważne tony. Kiedy klimat robi się zbyt ciężki, atmosfera zostaje rozładowana drobnymi utarczkami Connora i Murphy'ego, czy wkroczeniem do akcji Rocco - pierdołowatego chłopca na posyłki mafii, potem wspólnika braci. Dzięki temu seans, mimo, że trwa niemal dwie godziny, ani trochę nie męczy. O czym mowa? O wierze i fanatyzmie, cienkiej linii, która je rozgranicza. Padają stare jak świat pytania: czy można zwalczać zło złem? Morderstwo, czy wykonanie Bożej woli? Czy obojętność wobec zbrodni jest takim samym grzechem, jak popełnienie samej zbrodni? Można polegać na samosądzie? Zwłaszcza, kiedy właściwe organy sądownicze są bezradne, a kodeksy prawne pełne luk? No i w końcu: czy MacManusowie naprawdę są fanatykami? Początkowo ich decyzje wydają się dość dobrze przemyślane. Spontaniczne, owszem, ale słuszne. Ale co ze sceną w klubie erotycznym, kiedy złych ludzi rozpoznają tak na prawdę "na oko"? I czym jest scena ostatniej egzekucji, jeśli nie aktem fanatyzmu w najczystszej postaci? Jasne, postacie są świetne i w błyskawicznym czasie zaskarbiają sobie sympatię widza. Chcemy, żeby nasi ulubieni bohaterzy mieli rację, ale jaki człowiek jest w stanie zabić z zimną krwią dziewięć osób - choćby złoczyńców - bez żadnych wyrzutów sumienia czy refleksji? Nawet przy najszczerszych chęciach, trudno by ich nazwać stuprocentowo pozytywnymi postaciami. Po drugiej stronie barykady mamy agenta Smeckera, który z jednej strony zobowiązał się strzec prawa, z drugiej - ludzkiego życia, a to nie zawsze idzie w parze. Postępować zgodnie z przepisami, czy własnym sumieniem?

Gdyby na siłę szukać wad, można by się przyczepić do mocno nierealistycznych (choć wciąż fajnych) scen akcji, cudów na kiju z serii "bezpieczne skoki z dachu kamienicy", czy przesadnie zsynchronizowanych ruchów Connora i Murphy'ego. Ale nie sądzę, żeby Duffy do realizmu dążył i sama traktuje to jako dodatkowe smaczki, ot, puszczenie oka do fanów kina akcji.

Jak najbardziej polecam. Sama oglądałam film po raz n-ty i zapewne jeszcze nieraz do niego wrócę. Duffy serwuje trudne pytania w lekkiej oprawie, skłania do przemyśleń i dyskusji, a przy tym dostarcza sporo rozrywki. I to jest właśnie przepis na udany film.

Owca ocenia: 10/10
The Boondock Saints | Scenariusz i reżyseria: Troy Duffy | 1999/2001