4/01/2013

TWD - krótko i chaotycznie o finale


Na wstępie Owca uczciwie ostrzega przed spoilerami. Jeśli finału trzeciego sezonu nie widzieliście, lub dopiero przymierzacie się do serii - idźcie sobie.

Do napisania o Walking Dead zabieram się od jakiegoś czasu i zabrać się nie mogę. Głównie dlatego, że żeby o serialu napisać, trzeba go jeszcze raz od deski do deski obejrzeć, a z czasem i motywacją u mnie nie najlepiej. Ale zawsze można pozrzędzić na jeden odcinek. I to nie byle jaki, bo finałowy.

Problem w tym, że ten finałowy odcinek był taki trochę byle jaki. I tu jest dziwna sprawa, bo sam w sobie był naprawdę dobry, tyle, że po zakończeniu sezonu oczekuje się czegoś więcej. Przez cały czas czekałam na coś a piętnaście minut przed końcem zaczęłam się poważnie zastanawiać, jak zamierzają zdążyć z tą super akcją, która na koniec powinna mieć miejsce. I... i  wtedy się skończyło. Trochę nijak, trochę bez emocji.

Znaczy, emocje były. Owca nigdy nie należała do grona fanów Andrei, ale trzeba jej przyznać - zeszła jak badass. I Owcy łezka się w oku zakręciła, bo jakby nie było, Andrea była z nami od samego początku. Wkurzała nas, irytowała, ale - nie wiem, jak wy - Owca się do tej postaci przywiązała. A chociaż takie puszczanie oczka do widza ej, pamiętacie jak... jest tanim chwytem - działa. A kwestia I know how the safety works mnie naprawdę wzruszyła. Inna sprawa, że mnie łatwo wzruszyć. Nic to. No i reakcja Michonne - cudna. W ogóle coraz bardziej przekonuje się do tej postaci. Wiem, że większość fandomu pokochała nowego badassa z kataną od pierwszego wejrzenia, ale że Owca nigdy komiksów nie przeczytała, wiedziała tyle, ile twórcy zdecydowali się w pierwszych odcinkach pokazać - czyli że to potencjalna Mersójka o kamiennej twarzy. Może i pro zombie killer ale nic poza tym. Na szczęście idzie ku lepszemu. Scena z kotem sprzed paru tygodni mnie ujęła. No i Milton - myślę, że na jego śmierć przygotowani byli wszyscy. I wszyscy po cichu liczyli, że jednak przetrwa i dołączy do grupy Ricka.

Kolejna sprawa - Gubernator masakrujący własnych ludzi. Scena robi ogromne wrażenie. Ukłon w stronę Davida Morrissey'a, cudnie tę postać wykreował, można dostrzec w jego oczach... oku... to szaleństwo. Brr. I właśnie dlatego jestem w stanie zrozumieć, dlaczego pozostał przy życiu - bo to cholernie dobry bohater. Tyle, że to samo można by powiedzieć o Rookerze, którego w zeszłym tygodniu odstrzelili (i tu ukłon dla Reedusa, za pięknie zagraną scenę to raz, za to, że Reedus jest świetny tak w ogóle, to dwa). Merle mógł jeszcze nieźle namieszać i po prostu go szkoda. Z drugiej strony było to genialne zwieńczenie historii braci Dixon. Wracając do Gubernatora - owszem, szkoda się z nim rozstawać, bo to jeden z tych antagonistów, których kochamy nienawidzić. Ale, sorry Winnetou, czas umierać. Końcówka miała być satysfakcjonująca, pozbawiona cliffhangera. I okej, cliffhangera nie było. To był... hillhanger. I nie wiadomo, jak to się teraz potoczy. Nie, dobra, tego nie było. Pozostaje czekać na powrót Martineza, bo to fajny facet jest.

Ostatnie sceny - szczerze mówiąc, odniosłam wrażenie, że zabrakło tam paru minut? Co prawda sytuacja jest jasna. Ale czegoś mi w tym wszystkim zabrakło. No i nie oszukujmy się, po śmierci Merle'a chyba wszyscy spodziewaliśmy się jakiejś kontynuacji. Czegokolwiek. I dupa.

Podsumowując - to był dobry odcinek. Sporo się działo, część wątków domknięto, dorzucono parę nowych. Carl przekraczający pewną granicę, Rick powracający do roli rodzica - bo to pierwszy odcinek, w którym znów dało się czuć między nimi tę więź, jednostronnie przynajmniej. Ale czuję niedosyt. Nie taki pozytywny niedosyt jak pod koniec sezonu drugiego. Czegoś zabrakło. A co najważniejsze, ostatecznie stwierdziłam, że niepotrzebnie zarywałam nockę. I póki co, to pozostaje moim jedynym wyznacznikiem.

Podsumowując: dobry sezon, dobry odcinek, mocno średni finał.