3/31/2013

Dywagacje znad keksa, czyli brakło Wena na tytuł

Tym razem, przy odrobinie dobrej woli, możliwe jest dostrzeżenie związku logicznego pomiędzy gifem a treścią posta.
Regularne blogowanie ssie. W moim przypadku regularne, zaplanowane cokolwiek ssie, lista "w przygotowaniu" się kłania. Więc teoretycznie branie się za cotygodniowe publikowanie jest przedsięwzięciem z góry skazanym na klapę. Ale też Owca jest z tych, co nie boją się misji samobójczych. Czy jakoś tak. Poza tym, jeśli creative writing mnie czegokolwiek nauczyło, to że tematem może być absolutnie wszystko. Nawet brak tematu. To lecim.

Bo Owca zawsze chciała zamieścić na blogu informację, że publikuje w każdą niedzielę. Raz nawet taką informację zamieściła, gdzie indziej, jeszcze za czasów pisania PeŻetki. I przez kolejne pół roku absolutnie nic się na blogu nie pojawiło, włącznie z Owcą. Bo regularność męczy. Regularność sprawia, że coś, co było  zajęciem czysto rozrywkowym zaczyna zalatywać obowiązkiem. Ale znów, blogowanie nie jest obowiązkiem. I jak tu wybrnąć.

Kiedy Owca podejmowała decyzję o cotygodniowym publikowaniu*, rozważyła wszelkie za i przeciw. Co jest za, wiadomo, niejeden "pro bloger" się na ten temat rozwodził. Argument przeciw: bo idąc w ilość rezygnuje się zazwyczaj z jakości. Siedem dni to niby aż nadto na wymyślenie tematu, obejrzenie czy tam przeczytanie czegoś fajnego, przemyślenie sprawy i napisanie tych kilku akapitów. Ale to schemat dla osób, które planują z wyprzedzeniem. Owca nie planuje z wyprzedzeniem, Owca siada przed komputerem, odpala internety i czeka na flow. A czasem nie musi nawet czekać, bo temat spadnie jej z nieba. Albo coś ją znienacka wkurzy. Albo inny bloger ją zainspiruje. Albo wkurzy. I kiedy już napiszę sobie tego posta lubię sobie tak klapnąć z poczuciem spełnionego (d'oh!) obowiązku. W tym szaleństwie jest metoda, bo spontaniczne wpisy często są fajniejsze od tych zaplanowanych czy standardowych, o książce czy filmie czy czymkolwiek. Ale ze spontanicznymi wpisami jest jeden problem: są spontaniczne. Jeśli braknie Wena - biada blogerowi.

I właśnie dzisiaj Owcy brakło Wena. Mogła Owca ciągnąć temat sprzed tygodnia, ale po pierwsze, nie chciała popaść w monotematyczność, a po drugie, nie chciałaby zostać jednym z tych dziwnych blogerów, którzy w swojej gadaninie narzekają wiecznie na innych blogerów z niewypowiedzianym "nie to, co ja, pff!" krążącym nad głowami czytelników jak sęp. Czy raczej gołąb z pełnym pęcherzem. Planowała też Owca napisać o temacie aktualnie spadającym z nieba, coś tam kombinowała z listą przebojowych komunikatów autobusowych** (Heniek, ja w autobusie jestem, wstawiaj ziemniaki!)... ale chęci brakło. I wyjścia są dwa: posłać regularność w krzaki i poczekać aż przyjdzie odpowiedni temat i "samo się napisze", albo brnąć w taką wymuszoną paplaninę. Nie no, pewnie, są momenty, w których trzeba po prostu usiąść i brnąć, inaczej się z blokadą pisarską nie upora***. Choć z drugiej strony nie wiem, czy sposoby na blokadę pisarską można przełożyć na blogowanie. Bo swoje próby literackie odkłada się zazwyczaj na bok na pół roku co najmniej, po pół roku się do nich wraca i babole i wymuszone sceny wywala. I tak w kółko :3 Posta raz wrzuconego trudno zmienić i przeredagować. Można, pewnie. Ale to niefajne i chyba nie do końca uczciwe.

I Owca pozostaje z pytaniem: warto wrzucać średniej jakości dywagacje znad keksa, czy postawić jednak na jakość postów? 

A bez względu na odpowiedź - tydzień czwarty Owca przetrwała :>

*a to zdanie to taka straszna bzdura, bo Owca nie uruchomiła żadnych procesów decyzyjnych, po prostu stwierdziła, że od teraz będzie sobie pisać co niedzielę. Ale na potrzeby notki przyjmijmy, że było inaczej. 
***I weźcie tę pisarską w bardzo duży cudzysłów

I korzystając z okazji, Owca życzy Wam, żebyście te parę wolnych dni wykorzystali w maksymalnie przyjemny sposób i złapali oddech przed powrotem do szkoły czy pracy. Peace, love  and cake i w ogóle.