6/18/2013

Hmm.


Właśnie psuję swoje wielkie lipcowe entré. Nic to, tak zacna refleksja godna jest upamiętnienia.

Nie pamiętam 99.9% swoich snów. Tak już mam. I na palcach jednej ręki mogę policzyć sny z ostatniej dekady, które zapadły mi w pamięć. Jeden z nich trafił mi się jakoś w połowie maja. 

Zatem. Rzecz dzieje się pod Atlas Areną. Owca czeka na koncert z kumpelką, z którą na koncert w rzeczywistości się wybiera. Więc czekamy pod wejściem z tłumem. Nagle bramy (bramy? no, bramy, co poradzę) się otwierają i tabun ludzi rusza galopem na płytę (huh!). Owca i kumpelka, zwana dalej E., dzielnie podążają za tłumem WTEM! uświadamiam sobie, że nie mam butów i biegnę kompletnie na bosaka. W pewnym momencie materializują się na moich stopach laczki, ale wiele to nie daje, więc łapię E. i stwierdzam, że musimy wracać pod bramę, skąd zadzwonię do Padre, który przywiezie mi moje trampki. Więc wracamy pod bramę, brama się otwiera, wjeżdża mój Padre z moimi czarnymi Conversami (po drodze transformując się w basistę, a po chwili z powrotem w Padre), wręcza mi trampki... i tyle.

W sumie sen głupi jak każdy, który zapamiętałam. I w sumie nie wracałabym do tematu, gdyby nie to, że wczoraj, jak ostatnia ofiara, latałam cały dzień w szpilkach i stopy poobcierałam sobie okrutnie. I koniec końców czarne Conversy to jedyne buty, które mogę teraz założyć, bo to jedyne na tyle dobrze wyprofilowane i rozchodzone kapcie, którymi dysponuję. 

Ha. Ja się pytam, czy to jest przypadek?

Nie wiem, ale dwie rzeczy są pewne: nigdy więcej zupek chińskich przed snem i nigdy więcej postów o trzeciej nad ranem.