1/24/2014

Krótko i mętnie o „Sunset Park” Austera

Fajna powieść. Auster ponoć wielkim pisarzem jest i nie będę się z tą teorią kłóciła, bliżej mi do twierdzenia, że to mnie coś umknęło. Prawdopodobnie coś mi umknęło, bo podczytywałam Sunset po parę akapitów między wykładami i przesiadkami i nie mogę powiedzieć, że lekturze poświęciłam szczególnie dużo uwagi. Ot, dostatecznie dużo by nie czytać w kółko tego samego akapitu. Dziwnie wyważona - kolejne określenie, które przychodzi mi na myśl i zapewne kompletnie nic wam nie mówi. Więc śpieszę z wyjaśnieniami. 

Bardzo ograniczona ilość wolnego czasu świetnie wpływa na doszlifowanie gustu. Kiedy w ciągu dnia możemy poświęcić na rozrywkę maksymalnie dwie godziny robimy wszystko, by te dwie godziny spędzić na dobrej zabawie, nie hodowaniu frustracji. I znacznie uważniej dobieramy sobie lektury, bo po co tracić czas na brnięcie przez powieści, które nas z miejsca nie oczarowują. I choć jeszcze dwa lata temu niedokończenie książki było dla mnie nie do pomyślenia - nawet jeśli ta była skrajnie denna - to w tym momencie przerwanie po 50-100 stronach jest dla mnie normą. Przeczytam w dzień, dwa, lub nie przeczytam wcale, historia porwie mnie kompletnie lub wyląduje w kącie. I w tym właśnie rzecz, że Sunset mnie ani trochę nie porwało. I mino to nie wylądowało w kącie.

Jest coś takiego w pisaninie Austera co przykuwa uwagę i pozwala na te paręnaście minut wczuć się w bohaterów na tyle, by z mniejszym lub większym zainteresowaniem śledzić ich losy, jednocześnie ciężko się do nich emocjonalnie przywiązać i naprawdę polubić. I kiedy teraz o tym myślę - być może za wcześnie powiedziałam, że autorski geniusz mi umknął, bo kiedy przez 300 stron siedzimy w głowach postaci i wciąż nie możemy pozbyć się wrażenia, że te się od nas dystansują - jakkolwiek schizofrenicznie by to nie brzmiało, wyższa szkoła immersji - jakieś tam wow się należy. Bo choć od pierwszej strony dajemy głębokiego nura w świat naszych bohaterów i absolutnie nic w kwestii charakterów czy życiowych wyborów nie podlega własnej interpretacji, tak naprawdę kompletnie ich nie poznajemy. A może w tym właśnie rzecz, że zastosowanie skrajnej łopatologii pozbawia czytelnika możliwości dodania czegoś od siebie i pozostawia w pozycji biernego obserwatora, nie ma tu miejsca na zaangażowanie. Być może do tego sprowadza się styl, czy też raczej jego brak, co pierwotnie wzięłam za ubytek w warsztacie Austera. Opowieść snuta jest tym samym tonem, bez względu na to, czyimi ustami jest akurat opowiadana. I choć wszyscy zostali zgrabnie i szczegółowo zarysowani i tworzą całkiem barwną ferajnę - na swój szarobury sposób - kompletny brak personalizacji języka sprawia, że koniec końców wszyscy sprowadzani są do wspólnego mianownika.

Skończyłam Sunset koło listopada i nie miałam w planach notki. Po dotarciu do ostatniej strony byłam przekonana, że to jedna z tych powieści, które czyta się między przystankami a potem odkłada na półkę i zapomina. A jednak, mamy koniec stycznia a historia wciąż kołacze mi się po głowie. Nie tak, jak kołaczą się inne twory kultury, raczej jak anegdotka zasłyszana dawno temu w autobusie. I być może tu leży jej urok. Cholera wie. Coś mi umknęło.