Sequele, sequele, czemuście takie problematyczne? I damn you, Wan, wyłaź z mojej głowy. Nie, serio, jak tu wytykać nieścisłości fabularne, kiedy film tak idealnie wpasowuje się w gusta, że przyjmujemy go z otwartymi ramionami, z całym dobrodziejstwem inwentarza? Bo jest na co narzekać, naprawdę. I nie omieszkam tego zrobić. Ale bez względu na wszystko - James Wan raz jeszcze mnie kupił.
Wiecie, im więcej horrorów oglądam, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że nie mam wysublimowanego gustu. Ba, niepokojąco łatwo mnie zadowolić. Dajcie mi rząd sprawnie zrealizowanych klisz, dorzućcie do tego ładne zdjęcia i starą babę w kirze i jestem w pełni ukontentowana. Lubię sztampę. Lubię klasyczne ghost story. I w tym miejscu muszę zaznaczyć, że bynajmniej nie uważam horroru za gatunek zastały, mało wymagający, który nie jest w stanie nic nowego zaoferować. Wręcz przeciwnie. I chyba każdy, kto podjął się kiedyś próby stworzenia horroru przyzna mi rację, kiedy powiem, że umiejętne odtworzenie czy czerpanie ze schematów jest równie trudne jak stworzenie czegoś zupełnie świeżego i oryginalnego. A stworzenie sztampy, która sztampą nie zalatuje, przekucie patentów starych jak świat niejako we własny styl - to już jest sztuką samą w sobie. A tego się właśnie Wanowi udało dokonać.
Po pierwsze - kudosy za ukłon w stronę klasyków. Bo jeśli krwisto czerwone napisy pojawiające się z nagła na ekranie i towarzysząca im oprawa muzyczna czy te charakterystyczne ruchy kamery (przybliżenie postaci przy jednoczesnym oddaleniu tła) nie były ukłonem w stronę lat 80. to już nie wiem, czym były. Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że Wan podąży tym tropem i motyw, który tak ładnie klaruje się w samych napisach początkowych - klasyczny horrorowy nagłówek, a tuż za nim reszta intra sklejonego w bardziej klimatyczny, subtelny sposób - będzie nam towarzyszył przez resztę seansu. Niestety, okazał się pojedynczym smaczkiem (...ale czy na pewno, biorąc pod uwagę drugą połowę filmu będącą w zasadzie hołdem - lub, jeśli nie czujemy się dziś szczodrze, kalką - Lśenienia?).
Z resztą co tu dużo mówić, Chapter 2 to dla mnie jeden wielki smaczek. Z - jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało - świetlikiem na klatce schodowej na czele. Yep. Poświata ze świetlika z czerwoną szybą sprawiła, że sceny na schodach i w przedpokoju miały taki fajny klimacik. I tak, wspinam się tu na wyżyny analityczne, ale Wan jak to Wan sypie motywami, które mi się zwyczajnie, zupełnie subiektywnie i bez powodu podobają i uwielbiam je oglądać na ekranie. Zresztą przełamywanie chłodnych barw czerwienią - czy to świetlikiem, neonem, lampką nad łóżeczkiem czy króciutkimi scenami w ciemni fotograficznej - zdaje się być podpisem Wana. I mnie się to tak. bardzo. podoba. Najwnikliwszy akapit evah :]
Podoba mi się też pomysł na zmiksowanie sequelu z częścią pierwszą. Sama realizacja woła o pomstę do nieba i o tym za moment, ale scena w pokoju fortepianowym i cały wątek piosenki były naprawdę udane. Problem w tym, że jakkolwiek fajny i dobry pomysł by to nie był, przyszedł trochę po niewczasie. Takie odniosłam wrażenie, że choć część pierwsza zostawia szeroko otwartą furtkę dla kontynuacji, nikt tak naprawdę się na tę ewentualność nie przygotował. Cały ten międzywymiarowy plot twist byłby świetnym rozwiązaniem fabularnym, gdyby tylko przygotować pod niego grunt w jedynce. Tymczasem choć sekwencja, w której obecna akcja miesza się z poprzednikiem wykonana została po mistrzowsku, w kontekście całej historii nie trzyma się kupy.
Po pierwsze - kudosy za ukłon w stronę klasyków. Bo jeśli krwisto czerwone napisy pojawiające się z nagła na ekranie i towarzysząca im oprawa muzyczna czy te charakterystyczne ruchy kamery (przybliżenie postaci przy jednoczesnym oddaleniu tła) nie były ukłonem w stronę lat 80. to już nie wiem, czym były. Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że Wan podąży tym tropem i motyw, który tak ładnie klaruje się w samych napisach początkowych - klasyczny horrorowy nagłówek, a tuż za nim reszta intra sklejonego w bardziej klimatyczny, subtelny sposób - będzie nam towarzyszył przez resztę seansu. Niestety, okazał się pojedynczym smaczkiem (...ale czy na pewno, biorąc pod uwagę drugą połowę filmu będącą w zasadzie hołdem - lub, jeśli nie czujemy się dziś szczodrze, kalką - Lśenienia?).
Podoba mi się też pomysł na zmiksowanie sequelu z częścią pierwszą. Sama realizacja woła o pomstę do nieba i o tym za moment, ale scena w pokoju fortepianowym i cały wątek piosenki były naprawdę udane. Problem w tym, że jakkolwiek fajny i dobry pomysł by to nie był, przyszedł trochę po niewczasie. Takie odniosłam wrażenie, że choć część pierwsza zostawia szeroko otwartą furtkę dla kontynuacji, nikt tak naprawdę się na tę ewentualność nie przygotował. Cały ten międzywymiarowy plot twist byłby świetnym rozwiązaniem fabularnym, gdyby tylko przygotować pod niego grunt w jedynce. Tymczasem choć sekwencja, w której obecna akcja miesza się z poprzednikiem wykonana została po mistrzowsku, w kontekście całej historii nie trzyma się kupy.
[w akapicie mogą pojawić się spoilery]
Natomiast rozwiązanie wątku głównego antagonisty - Owca to lubi. Zaraz po obejrzeniu filmu przejrzałam parę recenzji i sporo było w tej kwestii narzekania i szczerze nie mam pojęcia dlaczego. Ukazanie kata w roli ofiary z pewnością było powiewem świeżości, zwłaszcza, że chyba nikt się takiego obrotu zdarzeń nie spodziewał. Przecież Stara Baba w Kirze to jak święta krowa ghost story. A i nadanie trupowi nieco głębi jest zgrabnym zabiegiem i z tekturowego straszaka dostajemy bohatera z krwi i kości. Znaczy, oczywiście, że duchy miały krew i kości, wszak szło je zatłuc koniem na biegunach, so convenient.
Co prawda Patrick Wilson mi podpadł, ale Ty Simpkins nadrobił z nadwyżką. Widać, że swobodnie się czuje przed kamerą i ogląda się go naprawdę przyjemnie. |
I w końcu finał historii rodziny Lambertów. Finał, który mnie wcale nie usatysfakcjonował i został poprzedzony ciągiem bzdur mniejszych i większych, na dodatek okraszony średnią grą aktorską (i to dobrego aktora, co boli jeszcze bardziej). Patrick Wilson nieraz pokazał, że stać go na więcej, tymczasem scenę końcową skopał popisowo, przez moment sama nie byłam w stanie stwierdzić, czy wszystko potoczyło się zgodnie z planem, czy nie, ponieważ twarz Josha była tak skrajnie pozbawiona wyrazu. Ba, przez sekundę wydawało mi się, że wróciliśmy do punktu wyjścia. Nie wspominając nawet o dwóch kulejących comic relief pasujących do filmu jak pięść do nosa (serio, jeśli możesz uniknąć używania w horrorze słowa "jednorożec" - zrób to). Czy o Daltonie, który zdaje się nagle cierpi na narkolepsję, względnie szkoli się przed sesją. I gdzie na litość boską podział się bobas? I co to za nieodpowiedzialni frajerzy, którzy nie upewniają się, że wszystko w porządku przed odstawieniem dzieciaków do domu. Czy o samym finale finału kiedy nasi dzielni bohaterowie oddają się w ręce specjalisty, bo halo, panowie? Ostatnim razem wyszło raczej bokiem.
Na koniec dostajemy epilog z udziałem naszych dzielnych fajtłapowatych duchołapów. I kolejny cliffhanger. Enough is enough! - można by pomyśleć. Nie dość nam kiepsko sklejonych kontynuacji? Niby tak. Niby po tej całkiem sporej dawce nonsensów wieść o kolejnej części powinna brzmieć jak groźba. Ale szczerze? Mnie to cieszy. Bo mimo wszystko po raz kolejny dostałam półtorej godziny pełnej świetnie budowanego napięcia i porządnych straszaków. I co tu dużo mówić - mnie się wizja Wana zwyczajnie podoba. I całkiem możliwe, że przekroczyłam granicę między sympatią a fangirlowaniem, ale co mi tam.
PS Scena z "You are Marylin!" przypominała mi któryś odcinek Toddlers and Tiaras. Ameryko! Zastanów się nad sobą!
PPS Fun fact: w scenie kiedy Spens i Tucker pokazują Lorraine stare nagranie z Joshem przez moment miga nam pulpit komputera. Na tapecie jest zdjęcie aktorów z Wanem :)