5/14/2014

Rzecz o „Osobliwym domu Pani Peregrine”

Przeczytaj, Owcu, fajnie będzie, mówili. Pomysł taki oryginalny, mówili. Bohater taki żywy i wspaniale wykreowany, mówili. Ta powieść jest magiczna, mówili. Nope, nic z tych rzeczy. Ta powieść jest przereklamowana, ot co. Bardzo, ale to bardzo przereklamowana.

Widzicie, rozdmuchana promocja nigdy nie jest dobrym pomysłem. Bo potencjalny czytelnik naczyta się tych wszystkich ochów i achów, zawyży poprzeczkę, i tam, gdzie zazwyczaj stanęłoby na wzruszeniu ramionami, skończy się na ogromnym rozczarowaniu i zgrzytaniu zębami. Mnie na przykład nieszczególnie zależy na mega unikalnych pomysłach. Jeśli jakiś się po drodze trafi, obsypię go stosowną ilością pochwał i zachwytów, ale nie jest to element niezbędny do stworzenia fajnej fabuły. Zgrabnie odtworzone schematy dają mi tyle samo frajdy. Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej nie nastawię się na tę rozchwytywaną wszem i wobec oryginalność. Wtedy nieco się zirytuję, kiedy w miejsce nowatorstwa dostanę zupełnie przeciętną historię, gdzie źródła inspiracji autora widać jak na dłoni. Nic to, nad tym zawodem byłam jeszcze w stanie przeskoczyć. W końcu zlepek zafónowskiej trylogii z mgłą i Światów Chrestomanciego z małym lovecraftowskim twistem wciąż brzmi świetnie, tak? Tak! Był potencjał? Był! Szkoda tylko, że tak spektakularnie się zmarnował.

Zacznijmy od naszego głównego bohatera, zupełnie zwyczajnego nastolatka, który ma pełnić rolę naszego przewodnika po tajemniczym świecie Osobliwców. I tu pojawia się pierwszy problem: stworzenie postaci zupełnie przeciętnej, która jednocześnie jest w stanie odbiorcę zaintrygować i zaangażować w swoją historię to nie lada sztuka. Riggsowi się to nie udało, Jacob jest po prostu nudny, mdły, pozbawiony jakiegokolwiek charakterystycznego rysu i jako narrator się zupełnie nie sprawdza. Osobowością nie zaskarbia sobie sympatii, prosty i nijaki styl nie porywa (za to kreatywność tłumacza momentami ścina z nóg. Ugh, nie "Emsi", nigdy "Emsi"). Pozostaje tylko brnąć do przodu i nie zgrzytać zbyt mocno zębami, podczas gdy nasz dzielny bohater przyswaja sobie umiejętność kojarzenia podstawowych faktów i podejmuje kolejne decyzje, cytat: sam nie wiem, dlaczego. Bo o ile pierwsza połowa skupia się na Jacobie i jego motywacji do rozwikłania tajemnicy zmarłego dziadka, o tyle w drugiej autor porzuca jakiekolwiek pozory tworzenia warstwy psychologicznej i pędzi z akcją na złamanie karku.

[W tym akapicie będą spoilery!] Ale nieważne, jak marną postacią Jacob by nie był, nie przebija marnością Osobliwych Dzieci. Przecież to taki fantastyczny motyw, z którego tyle da się wycisnąć, Rice i Jones się kłaniają. Dojrzali, wiekowi wręcz ludzie, posiadacze tajemnej wiedzy i zdolności, potencjalnie niebezpieczne indywidua, uwięzione w ciałach małych dzieci. Lata zdobywania wiedzy i doświadczeń połączone z narastającym gniewem i frustracją płynącymi z braku perspektyw, ze skrajnej bezsilności. I co nam z tego wyszło? Banda nastolatków, które tu i ówdzie pokażą się z nieco mroczniejszej strony, ale do wzbudzania autentycznego niepokoju jeszcze im daleko. I niby Riggs podejmuje jakieś tam mętne próby przybliżenia nam stanu psychiki Osobliwców... ale cóż z tego, kiedy niekonsekwencja goni niekonsekwencję?  Miałam ochotę cisnąć książką przez okno kiedy w finałowych scenach autor już kompletnie zapomina, że najmłodsze dzieci mają co najmniej po osiem dych na karku, na litość boską i portretuje je jako zapłakaną grupkę brzdąców, które prawdopodobnie nie zdają sobie nawet sprawy z tego, co się wokół nich dzieje. Argh, autorze, czy my aby na pewno czytaliśmy o tych samych postaciach? Also: szesnastolatek wdający się w romans z byłą ukochaną własnego dziadka? NOPE. Naprawdę nie chcę w to brnąć.

I idąc tym tropem: naprawdę nie mam pojęcia, do kogo właściwie kierowana jest ta powieść. Bo jest tu zdecydowanie zbyt dużo materiału na koszmary dla młodszego czytelnika, z drugiej nie jestem pewna, czy nastolatki i cała reszta kupi tak uproszczonych, infantylnych bohaterów i ich równie uproszczone, naiwne i byle jak nakreślone relacje. Riggs porusza kwestie wojny i obozów koncentracyjnych tylko po to, by po trzech słowach rakiem się z tych tematów wycofać. Pojawia się jakaś nieśmiała inspiracja Lovecraftem (widzicie, nasi protagoniści to takie tycie, niedomagające Cthulhu z jedną nóżką mniej), ale brakło śmiałości, by się w tę mitologię naprawdę zagłębić. I w efekcie wszystko jest tak makabrycznie nijakie i pozbawione wyrazistości.

Ok, biorę poprawkę na to, że „Osobliwy dom...” jest debiutem Riggsa, facet jest młody, ma masę czasu na szlifowanie warsztatu. Bo w tym właśnie rzecz, że ta powieść sprawia wrażenie niedopracowanej, tworzonej w pośpiechu. Były dobre pomysły, ale zabrakło siły twórczej na realizację. Meh. Niech Burton się wykaże i łata dziury, bo ekranizacji nie mogę się doczekać. Ale co do samej serii... póki co, pas.

Z pozytywów: wydanie takie śliczne.

źródło zdjęcia: klik