7/03/2014

W paru słowach o „Penny Dreadful”






Czego potrzebujemy do stworzenia serialu horrorystycznie idealnego? Cóż, AHS przetarło szlak. A zatem, obowiązkowo ponury, przygnębiający klimat i rząd intrygujących postaci. Historia, w której splatają się losy Frankensteina, Van Helsinga i Doriana Graya? Say no more, biorę w ciemno. Teraz wypadałoby im znaleźć odpowiednią lokację. Taką z mgłą, ciemnymi zaułkami i w ogóle. Zatem Londyn, najlepiej ery wiktoriańskiej. Mamy? Fantastycznie. Dorzućmy trochę gore – ale nie za dużo, chcemy przecież naszych widzów przestraszyć, nie obrzydzić – makabry z życia wziętej i parę odniesień do popkultury. Nie potknijmy się o własne nogi przy realizacji, nie przeginajmy w żadną stronę, nie traktujmy naszych bohaterów jak pionki przemieszczające się jeno z punktu A do punktu B, tchnijmy w nich odrobinę życia. I voila, przepis na dobry horror gotowy. Pilot „Penny Dreadful” dostarczył nam tego wszystkiego aż nadto i co tu dużo mówić, zaostrzył apetyt. I nic dziwnego, że oczekiwania były naprawdę spore – myślę, że część z nas ustawiła poprzeczkę wysoko jeszcze przed premierą, kiedy dowiedzieliśmy się, że „Penny” sięgnie po naszych ulubionych klasyków grozy. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Cóż, i tak, i nie, przynajmniej w moim przypadku, bo finał – tak samo jak i cały sezon – zachwycił mnie w takim samym stopniu, co rozczarował.

!SPOILERY!

Zachwyca klimat i nie będę się nad tym faktem zbytnio rozwodzić. Wiktoriański Londyn mówi sam za siebie, muzyka Abla Korzeniowskiego, stanowi idealne dopełnienie strony wizualnej, a wykorzystanie patentów znanych, lubianych, sprawdzonych na pokoleniach fanów grozy działa zdecydowanie na korzyść. Wampiry w bardziej tradycyjnym ujęciu kręcą mnie na równi z tymi sparklącymi, więc skarpetek z wrażenia nie pogubiłam, ale hej, potrafię docenić konwencję. Czy znajdziemy tu choćby krztę oryginalności? Nie. I absolutnie nie jest to z mojej strony zarzut. 

Zachwycają kreacje aktorskie, z Harrym Treadawayem i Rorym Kinnearem na czele. Wątek młodego Frankensteina i jego – z braku lepszego słowa – stworzeń (bo „potwór” jest tu określeniem kompletnie nie na miejscu) był moim faworytem. Początkowo ciężko mi było dołączyć do powszechnego entuzjazmu związanego z rolą Evy Green, kompletnie nie kupiłam jej występu w scenie seansu spirytystycznego, wydała mi się zbyt przesadzona, zbyt teatralna. Ale koniec końców przekonała mnie do siebie. Najwięcej obaw wzbudzał Reeve Carney w roli mojego ukochanego Doriana Graya – do tej pory kojarzyłam go dość mgliście jako wokalnego klona Bono. I… no cóż, tu sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, bo prawdopodobnie w końcu by mi swojego Doriana sprzedał, gdyby miał szansę jakkolwiek się wykazać. Ale o tym za moment. No i w końcu Josh Hartnett w roli strzelca wyborowego na banicji – cóż mam rzec, Hartnetta bardzo lubię i jego rola dała mi sporo frajdy. Równie przyjemnie oglądało się Billie Piper (z naciskiem na „oglądało” – jeśli to możliwe, w przyszłości wolałabym uniknąć słuchania jej pseudo-irlandzkiego akcentu. Brrr.).

  

Natomiast ani trochę nie porywa fabuła. I mówię to ja, osoba, która była zachwycona drugą połową czwartego sezonu „Walking Dead”. Bo ja naprawdę lubię historie opierające się w ogromnym stopniu na rozwoju postaci, budowaniu misternej siateczki relacji. Jestem w stanie zrezygnować z bardziej dynamicznej akcji na rzecz fantastycznie sportretowanych bohaterów. I tu się zaczynają schody: bo sposób, w jaki została poprowadzona większość z nich pozostawia wiele do życzenia, Dorian niech będzie naszym koronnym przykładem. Jak na jedną z – teoretycznie – wiodących postaci został potraktowany w najlepszym wypadku po macoszemu. Poznajemy go jako czarującego, obytego towarzysko i znudzonego życiem młodzieńca z wyższych sfer… i tym pozostaje przez kolejne sześć epizodów, jakby scenarzyści wyszli z założenia, że hej, wszyscy wiedzą o co bangla, więc nie ma sensu skupiać się na jego wątku. Miałam nadzieję na jakiś retelling, jak miało się to w przypadku Miny czy Frankensteina, dostałam zwykłą wydmuszkę i fabularną zapchajdziurę, która chędoży się z połową uniwersum because of reasons. Serio, co jest z popkulturą i marginalizowaniem/kompletnym psuciem Graya? Also, grzywka. Grzywka musi odejść. 

Mogłoby się zdawać, że znacznie lepiej zostanie poprowadzony Sir Malcolm Murray, na którym skupiła się lwia część akcji. I został, przynajmniej do pewnego punktu. I być może zawinił tu zbyt krótki format, bo story arc skupiający się na zaakceptowaniu własnych przewin i słabości, prowadzący do nawrócenia mogłabym przyjąć, jasne, gdyby tylko nie był tak momentalny i kompletnie wyciągnięty z rzyci. Praktycznie od początku do końca Murray przedstawiany jest jako mściwy, bezwzględny manipulator, gotów bez mrugnięcia okiem poświęcić życie innych. Dąży do celu po trupach, jest nie tylko podróżnikiem i odkrywcą – jest przede wszystkim myśliwym, drapieżnikiem z najwyższej półki, który odnajduje czuły punkt i bez skrupułów uderza. Jak pięknie zostało to pokazane w jego relacji z młodym Frankensteinem, kiedy Malcolm niemal natychmiast znajduje słabość doktora – poszukiwanie ojcowskiej figury – i bez wahania używa jej do owinięcia sobie chłopaka wokół palca. I jak bardzo mi się ta kreacja podobała. Zakończenie jego wątku oraz ostateczna konkluzja relacji z Vanessą wydaje mi się po prostu naiwna, zmiana zachodząca w nastawieniu Murraya z epizodu na epizod kole w oczy.

Kolejną problematyczną postacią jest Ethan Chandler, który ma zostać naszym przewodnikiem po nadnaturalnym świecie, do którego zostaje wciągnięty przez Vanessę i Malcolma ze względu na swój talent strzelecki. Ethan, niczym kowboj z krwi i kości, pojawia się w Londynie znikąd, zdobywa niewieście serca, zwiedza alkowy i w końcu ratuje dzień, by odjechać w stronę zachodzącego słońca. Z całą pewnością nie ma kompletnie czystego sumienia (ot, niezbyt subtelne hintowanie, że to on dokonał masakry z pierwszego epizodu, przy okazji jego wizji podczas schadzki z Dorianem, czy nawet jego reakcja na zobaczenie miejsca zbrodni), ale widzimy doskonale, że serce ma po właściwej stronie. Ba, wielokrotnie wciela się w rolę naszego szlachetnego rycerza: uprzyjemnia ostatnie dni życia Brony, równie głęboką i pełną zaufania relację tworzy z Vanessą, w końcu jako jedyny burzy się na myśl o dokonywaniu eksperymentów na wampirze, w którym widzi przede wszystkim młodego cierpiącego chłopaka (co, biorąc pod uwagę sekret Chandlera, nie powinno ani trochę dziwić). Rzecz w tym, że w pewnym momencie ta wyjątkowa szlachetność Ethana zaczyna zakrawać o absurd. Okej, przymykam oko na wyznanie miłości Bronie – co prawda przed oczami miałam słynną scenę Rona Burgundy’ego, ale hej, miłość od pierwszego wejrzenia, co poradzić. Ale to bezgraniczne zaufanie pokładane w Vanessie, skąd się to wszystko wzięło? To przyjaźń? zbudowania kompletnie na niczym. No i improwizowany egzorcyzm? Oj, ktoś się będzie musiał z tego gęsto wytłumaczyć w kolejnym sezonie. Och, ale finał tego storyline’u, czyż nie był cudny? Nie ma to jak amerykański wilkołak w Londynie.

  

Jedyne postacie, których historie naprawdę mnie porwały, to wspomniani już Vanessa i Frankenstein. Jak padło, za Evą Green nie przepadam, ale im dłużej ją oglądałam, tym bardziej chwytała mnie za serce, a po scenie ostatniego opętania – tak ładnie (i niezbyt subtelnie ;)) nawiązującą do „Egzorcysty” – miała mnie w garści. Ale. To powiedziawszy, mam ogromną nadzieję, że sezon drugi nie będzie się już w tak dużym stopniu skupiał wokół niej, z tej prostej przyczyny, że mamy rząd postaci, które ledwo co się w serii wykazały i aż proszą o więcej czasu ekranowego. O, kolejne dziesięć odcinków proszę przekazać w ręce Frankensteina i Calibana, bo ta część historii była absolutnie mistrzowska i chcę więcej, teraz, zaraz, już. Zwłaszcza, że finał zostawił nas w naprawdę paskudnym momencie – cóż, to chyba tyle w kwestii możliwego bromansu doktora i Chandlera. Damn, a tak mi się ich przekomarzanie i późniejsze zaczątki przyjaźni podobały, wytworzyła się między nimi świetna dynamika. To samo mogę powiedzieć o Victorze i jego stworzeniach, które w przypadku Calibana mocno przywodzą na myśl inny związek typu love/hate, który hulał po Europie w tym samym okresie. Yup, mówię o Lestacie i Claudii (i z jednej strony cieszyłabym się jak dziecko, gdyby Lestat się przez „Penny” przewinął, z drugiej, mając przed oczami Doriana… ech, nie wiem, czy chciałabym w to brnąć). Można się zresztą doszukać innych nawiązań do „Kronik” Rice – ot, wampiry o egipskich korzeniach (poprawcie mnie, jeśli się mylę, Rice jako pierwsza zawędrowała ze swoimi wąpierzami do Egiptu?).

Bez zbędnego przeciągania – mogłabym „Penny” wybaczyć to fabularne rozdrobnienie i główny wątek, który im dalej w serię, tym bardziej się rozwadniał. Poszukiwania Miny, które początkowo zdawały się być główną osią fabularną koniec końców okazały się zaledwie pretekstem do zebrania naszych bohaterów do kupy. Znów, mogłabym na to przymknąć oko, bo cenię sobie character driven story. Na przewidywalne rozwiązania i jeszcze bardziej przewidywalne twisty już w ogóle nie zwracam uwagi – większość zwrotów akcji mogliśmy zobaczyć już z daleka, choćby jakże wyświechtany schemat historii Calibana i jego miłości do aktorki, przebieg opętania Vanessy, ostateczną decyzję Victora. Ponowne zetknięcie ze starymi, wyświechtanymi schematami daje mi tyle samo radochy, co odkrywanie nowych, unikalnych rozwiązań. Byłabym w stanie to wszystko przełknąć, gdybym dostała w zamian porządnie napisanych i poprowadzonych bohaterów, a takimi, z ręką na sercu, mogę nazwać tylko dwójkę. Widzicie, na czym polega mój problem? Serial okazał się jedną z tych produkcji, które płyną środkiem i bynajmniej nie działa to na ich korzyść. Zbyt wiele wątków, które nie doczekały się satysfakcjonującej konkluzji, przynajmniej w moim odczuciu. I tak oto tytuł ląduje w mojej szufladce „jak najbardziej polecam, bo rzecz naprawdę dobra… ale jeśli sobie darujecie, nic szczególnego was nie ominie”.

PS Jeśli w przyszłym sezonie Sembene nie dostanie w końcu własnego wątku, oj, bardzo się z showrunnerem pogniewamy.
PPS Z ogłoszeń parafialnych, przyszły tydzień spędzę na turlaniu się po Tatrach, więc od niedzieli do niedzieli w internetach mnie nie będzie. Nie żeby ktoś się zorientował, biorąc pod uwagę częstotliwość z jaką cokolwiek się na blogu pojawia, no ale, uznałam za stosowne poinformować. Przed niedzielą postaram się skleić jeszcze Karnawał, ale nic nie obiecuję. Tyle ode mnie.