7/30/2014

W paru słowach o „The Strain”



Zanim przejdziemy do serialu, parę słów o blogowej polityce spoilerowej: jeśli w tekście pojawia się nieprzyzwoita ilość spoilerów, notka opatrzona jest stosownym ostrzeżeniem. Jeśli spoilery pojawiają się tylko w jednym akapicie - same story, takie zdania są po prostu 'wybielane' i dodatkowo oznaczane (dla osób korzystających z Pocket, Feedly, czegokolwiek, co formatowania nie pokazuje). Jeśli ostrzeżenia po wstępie nie ma - znaczy, że można bez obaw czytać. Niby bardzo oczywiste sprawy, ale biorąc pod uwagę charakter większości wpisów poświęconych serialom oraz fakt, że zdarzyły się już komentarze pt. "nie przeczytałem/am w obawie przed spoilerami" uznałam, że warto sprawę raz a dobrze wyjaśnić. To tyle w kwestiach organizacyjno-blogowych. Enjoy.


Od razu przyznam, że o The Strain - produkcji wyczekiwanej bodajże od ponad ośmiu lat - usłyszałam po raz pierwszy w zeszłym miesiącu. Bo o ile filmy del Toro zawsze ogląda mi się przyjemnie, o tyle nigdy nie byłam die-hard fanką i nie czułam jakiejś szczególnej potrzeby śledzenia jego kariery. Co za tym idzie nie znam również książkowej trylogii, w oparciu o którą realizowany jest serial. Ani komiksów. Kompletnie nic. Rozpoczynając seans Pilota wiedziałam w zasadzie trzy rzeczy: będzie horror, będą wampiry i będzie Sean Austin. W związku z tym oczekiwań nie miałam praktycznie żadnych, nastawiłam się po prostu na fajną wakacyjną rozrywkę. I koniec końców zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona.

Znaczy, wiecie, nie żeby istniał w ogóle cień szansy na pozostanie w tej nieświadomości, bo Strain jest na wskroś deltorowskie, od intra z narratorem, który na dzień dobry roztacza przed nami intrygującą, acz nieco mętną wizję, przez insekty o podejrzanej proweniencji, po dziecko, które trudna sytuacja życiowa zmusza do zbyt szybkiego dorastania. I jak już wspomniałam, ja deltorowskie klimaty po prostu lubię, toteż do serialu przekonałam się w tempie ekspresowym. Night Zero wywarło na mnie bardzo dobre wrażenie i zostawiło z niedosytem, kolejne dwa odcinki utwierdziły w przekonaniu, że tak, to jest tytuł, który zdecydowanie warto śledzić.


I śledzi się tę historię bardzo przyjemnie: akcja nie pędzi na złamanie karku, zamiast tego świetnie równoważy główną intrygę i poboczne wątki, a na tym korzystają przede wszystkim postacie, które dostają naprawdę świetne wprowadzenie do serii. Mamy rząd interesujących bohaterów z krwi i kości, ludzi, którzy przeżywają własne życiowe dramaty i nie wiadomo kiedy, zaczynamy im kibicować. Main hero, doktor Ephraim Goodweather z CDC, pieszczotliwie zwany Eph, podbija serce niemal od pierwszej sceny, głównie tym, że jest po prostu porządnym facetem. Jest kompletnie oddany swojej pracy i z racji zajmowanej przez siebie pozycji czuje się w obowiązku chronić ludzkie życie, jest skłonny do zaryzykowania własnej kariery, nie nadużywa przywilejów, co z kolei mocno kontrastuje z pozostałymi figurami u władzy, z którymi przyjdzie nam się zetknąć w pierwszych epizodach. Przy tym nie czuje się bezkarny - są momenty, w których traci nad sobą panowanie, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że jego działania niosą ze sobą konsekwencje. Więc być może Eph nie jest najoryginalniejszą rybką w stawie, ale na tle pozostałych Genialnych Pracoholików z Anger Management Issues, Którzy Przez Swój Pracoholizm Stracili Rodzinę wypada zupełnie przyzwoicie i niezwykle sympatycznie. Zresztą cała drama towarzysząca rozpadowi rodziny Eph zostaje pokazana naprawdę sympatycznie - dziwne to stwierdzenie, ale chyba trafne. Sami się zresztą przekonacie. Podobnie sprawy mają się z Jimem, o którym dowiadujemy się nieco więcej dopiero w trzecim odcinku. Mam mały problem z Norą, współpracowniczką Epha, bo o ile wzbudza sympatię, o tyle wciąż bardzo malutko o niej wiemy, ale jestem w stanie dać scenarzystom kredyt zaufania, wierzę, że jeszcze do niej wrócimy. Jakby nie było - nasza wiodąca trójka z CDC wypada świetnie, mierzy się z ogromnymi moralnymi dylematami i bardzo ułatwia zaangażowanie się w historię jako taką. Dorzućmy do tego tajemniczego, zaprawionego w bojach z wampirami antykwariusza, który przetrwał Holocaust oraz tępiciela szkodników, o którym póki co wiemy tyle, że jest fajny... i w zasadzie na ten moment więcej do szczęścia nie potrzebujemy.

Równie dobrze prezentują się nasi antagoniści, czyli tajemniczy On (który wcale nie jest taki tajemniczy, ale za to jak ładnie pomyślany) oraz zdecydowanie bardziej tajemniczy Thomas Eichorst, portretowany przez Richarda Sammela. Bo widzicie, Eichorst to taki bad guy, który pojawia się w scenie i z marszu wiemy, że z tym gościem lepiej nie zadzierać, bo choć nic w jego aparycji by na to nie wskazywało, stanowi śmiertelne zagrożenie. I z kim by tej sceny nie dzielił - wiemy doskonale, że biedak może za chwilę stracić głowę.


Poczucie zagrożenia i nadciągającej katastrofy to zresztą coś, co towarzyszy nam od samego początku i kreowane jest naprawdę sprawnie - po del Toro i Carltonie Cuse (tym od Lost) niczego innego bym się nie spodziewała. Jak wspomniałam, akcja rozkręca się w dość wyważonym tempie - obserwujemy poczynania pierwszych ofiar, mamy okazję prześledzić sobie bez pośpiechu cały proces przemiany w wampira. I w napięciu czekamy na nieuchronną katastrofę na ogromną skalę - strasznie podobała mi się scena, w której Vasiliy, czyli tępiciel szkodników, obserwuje szczury, które, jak to na szczury przystało, masowo opuszczają miasto. Czy, skoro jestem już przy świetnych scenach, Eph przeszukujący pozornie pusty dom jednych z ofiar. Jasne, to wszystko klisze, wyświechtane i przetyrane przez pokolenia fantastów. Ale co tu dużo mówić, sprawdzają się. W końcu umiejętna żonglerka sztampą to sztuka sama w sobie.

I w końcu same wampiry prezentują się cudnie i przede wszystkim autentycznie strasznie (ostatnia autentycznie straszna scena z wampirem, jaką oglądałam to sonata Lestata [^^]. I jej straszność nie miała w sumie nic wspólnego z wampirami jako takimi. Cóż, po prostu nie mój typ straszaka). Zapowiada się świetny mix klasyki gatunku z wampirami z nowej fali i nie mogę się doczekać, kiedy w końcu na poważnie wgryziemy się w temat.

Nie przeciągając, The Strain wciągnęło mnie w ekspresowym tempie. Intryguje, angażuje, troszkę straszy - pozostaje polecić, bo warto.