9/24/2014

W skrócie | Breaking Bad, Teen Wolf + wrześniowe premiery



Już jestem!

Z wieści najważniejszych: n a r e s z c i e uporałam się z Breaking Bad. I okej, zapewne część z was machnie na to ręką, bo od finału serii upłynęło już względnie sporo czasu, ale wierzcie lub nie, to był mój Everest. Bo odpadłam jakoś na początku ostatniego sezonu, potem stwierdziłam, że zanim go obejrzę, odświeżę sobie całość i oczywiście skończyło się na cotygodniowym zarzekaniu, że w ten weekend na pewno. Nieszczególnie pomógł tu fakt, że nieco się tego finału obawiałam, bo po roku słuchania samych zachwytów zawiesiłam poprzeczkę naprawdę wysoko i nie chciałam się rozczarować. I koniec końców: nie rozczarowałam się. Finał był idealny, pięknie dopiął całą historię i dał mi sporo takiej czysto fanowskiej radochy. Przede wszystkim, zakończenie jest satysfakcjonujące - nie ma żadnego niedosytu, dostajemy fantastyczne domknięcie i zostawiamy za sobą tę historię bez żalu. Ukłon w stronę AMC i Vince'a Gilligana za to, że wiedzieli, kiedy skończyć, bo odnoszę wrażenie, że postawienie ostatniej kropki w odpowiednim momencie jest sztuką samą w sobie. 

Na pewno kiedyś do tego tytułu wrócę i poświęcę mu całą notkę, ale na ten moment mogę tylko z całego serca polecać. A zatem polecam.

Teen Wolf, sezon IV









A to jest jedna z moich największych serialowych bolączek (tuż obok fatalnej pracy ludzi od promosów TWD i OUaT, o którym wiem, że mnie zawiedzie, ale ma tak fajną obsadę, że prawdopodobnie w końcu się złamię). Long story short: TW to serial, który dwoma pierwszymi sezonami przekonał mnie, że nie każda historia o Nastolatku, Który Nagle Zyskuje Supermoce musi podążać utartym schematem, w którym a) Nastolatek musi być okropną Marysójką i b) wszystko prowadzi do uformowania nastoletniego hot squadu, który ramię w ramię będzie walczył ze złem i występkiem, tylko po to, by w dwóch kolejnych powiedzieć "heh, nope, co się odwlecze...". I to naprawdę przykre, że zdecydowana większość pochwał, jakimi zasypywałam te pierwsze sezony w ostatnich dwóch właściwie traci na aktualności. I tak oto TW z serialu, który miał być jeno guilty pleasure, a okazał się fantastyczną, momentami autentycznie chwytającą za serce historią zamienił się w serial, który był fantastyczną, momentami autentycznie chwytającą za serce historią, która na dłuższą metę okazała się guilty pleasure.

Ech. Znów, temat, który wciąż zalega mi na wątrobie i prędzej czy później do niego wrócę. A teraz ograniczę się do prostego: papa, Teen Wolfie. Zawołajcie mnie, jak zmienią showrunnera.

Red Band Society, 1x01
Jeśli sądzicie, że ten serial próbuje wskoczyć na barana "Fault in our Stars"... to, no cóż, prawdopodobnie macie rację, premiera amerykańskiej wersji zbyt celnie wstrzeliła się w szał na Greena, by nazwać to przypadkiem. To powiedziawszy: nie można tu mówić o bezczelnym odcinaniu kuponów (za co, przyznaję bez bicia, pierwotnie RBS wzięłam). Bo widać, że to seria, która ma jakiś tam pomysł na siebie: pilot całkiem wdzięcznie owija high school dramę w medyczną dramę, nie waha się przed mruganiem do widza, bez pardonu doi klisze... i jest w tym wszystkim szalenie sympatyczna.

A kiedy mówię o dojeniu klisz - serio, wyjątkowo nie koloryzuję. Świat naszych bohaterów należy do tych ładnych, wymuskanych, z błyszczącymi podłogami i stylowo urządzonymi wnętrzami. I nie mam z tym problemu, od pierwszej sceny staje się jasne, że to jedna z tych historii, które mają nam pomóc oderwać się od rzeczywistości i na te czterdzieści minut zatopić w uniwersum, w którym wszystko jest pluszowe i nic nie boli. A jak już boli, to ten ból pokonamy wespół w zespół, wygłaszając nieco nadęte ale przy tym rozczulające frazesy, dokonując Wielkich Znaczących Gestów, koniecznie na dachu udekorowanym lampkami choinkowymi i śpiewając The Fray (nie, serio, zrobili to!).

Można odnieść wrażenie, że ta epicka więź między naszymi bohaterami zawiązuje się zbyt szybko i nie ma w zasadzie żadnego solidnego fundamentu, ale znów, nie jestem przekonana, czy rzeczywiście tego realizmu w budowaniu relacji potrzebujemy. Bo jak wspomniałam - wskakujemy do świata złożonego z kolorowych klisz i poprzecieranych tropów, widzieliśmy te wszystkie historie tak wiele razy, że być może twórcy doszli do wniosku, że hej, wszyscy jesteśmy na tej samej stronie, mniejsza o slow build, lećmy z akcją. I mnie to nie przeszkadza, bo widziałam już wystarczająco dużo zawirowań na temat Breakfast Club, nie potrzebuję przystawek, możemy od razu przejść do głównego dania. Zresztą, sądząc po ilości uniesionych pięści obecnych w materiałach promocyjnych, serial się ze swoimi inspiracjami z dumą obnosi, no i słusznie, bo to bardzo dobre inspiracje są, ot co.

I póki co, tyle mogę powiedzieć: że jest sympatycznie i planuję wrócić na kolejny odcinek. Red Band Society będzie bardzo fajne, albo bardzo nijakie - zależy, ile dystansu zdołają zachować twórcy, czy nie będą się bali ciągłego mrugania do widzów, w końcu, czy zdołają poprowadzić swoich stereotypowych bohaterów na tyle sprawnie, by przymknąć oko na to, że serwuje się nam odgrzewanego kotleta. Serial może wycisnąć to, co najlepsze, ze wszystkich gatunków, z których czerpie, ale równie dobrze może okazać się wtórnym potworkiem. Osobiście podchodzę do tytułu z ostrożnym entuzjazmem.

Also: dwie dychy na to, że prędzej czy później usłyszymy w soundtracku Simple Minds, względnie cover. Jeśli cover, to poproszę o studyjną wersję w wykonaniu Yellowcard.

Z-Nation, 1x01
Za to tutaj możemy sobie na odcinanie kuponów ponarzekać, bo damn, już dawno nie widziałam tak żenującego skoku na kasę. Co śmieszniejsze, gotowa byłam spojrzeć na Z-Nation przychylnym okiem, bo wiecie, ciężko będzie się teraz w tej niszy wybić i uniknąć niekoniecznie słusznych porównań z innymi tytułami. Ba, miałam się nawet za tym serialem wstawić, kiedy zobaczyłam ile osób porównuje go z The Walking Dead, bo z tego, co było mi wiadomo, Z-Nation miało być lekką, humorystyczną opowieścią o zombie, nie dramą o upadku cywilizacji i zatracaniu człowieczeństwa, która przy okazji ma sobie zombie w tle. Także wiecie - przed obejrzeniem pilota, wydawały mi się to zestawienia cokolwiek niesprawiedliwe. Ale jak się okazało, zupełnie zasłużone.

Po kolei: nie wiem, gdzie obiło mi się o uszy to o humorze, ale właśnie humoru się spodziewałam. I tak jakby są sceny, które starają się być śmieszne? Mamy efekty specjalne towarzyszące przemianie w zombie rodem z Maski, mamy parę fatalnych, wygłoszonych bez polotu one-linerów. Ale żadna z tych rzeczy nie śmieszy, bynajmniej. Potem pomyślałam, że być może zmierza to-to w stronę campu, ale z drugiej strony... nie, oni tak chyba na poważnie. Ostatecznie mogłabym dać kudosy za zombie-niemowlaka... ale ani śmieszne to nie było, ani straszne. Do pięt nie dorasta przerażającemu pomiotowi Belli i Edwarda. Koniec końców, nie mam pojęcia jaki efekt starano się tu uzyskać, ale wyszło źle, po prostu.

Scenariusz wygląda tak, jakby pisali go ci sami ludzie, którzy zajmują się pisaniem polskich komedii: ten motyw się już kiedyś sprzedał, o! ten też, i jeszcze ten, zbierzemy to wszystko do kupy, te kupę zawiniemy w sreberko i dorzucimy okładkę zerżniętą z popularnego tytułu i voilà, oto nasze dzieło. Tak, stronę wizualną też najwyraźniej przechwycili Polacy, bo jak inaczej wytłumaczyć te jakże subtelne nawiązania kolorystyką i dizajnem do World War Z? I tak, taktownie przemilczymy sam tytuł.

Wracając do tego pechowego porównania z TWD: tu się dopiero zaczyna zabawa. Bo co ma być główną osią fabularną serii? Otóż mieliśmy takiego sobie Abrahama z jedną nóżką mniej, którego misją jest dostarczenie faceta, który może zakończyć zarazę do laboratorium w Kalifornii. I o rany, skąd my to znamy? Ale moment, Abrahama szlag trafia w pilocie i na jego miejsce wskakuje Joel z The Last of Us, bo czemu by nie. Po drodze okazało się, że facet z Abrahamem z jedną nóżką mniej nie jest żadnym naukowcem, czy coś, a ugryzionym-nie przemienionym, bo rozumiecie, ma w organizmie antyciała. A to skąd znamy? :> Nie, nie, rozumiem, trzeba zachować jakąś spójność w kalkowaniu, łapię. I niby pod koniec pilota widzimy, że Pan Antyciało zaczyna gnić od środka, ale kurczę, mnie to tak strasznie nie obchodzi.

Jeśli chodzi o jakość wykonania, Z-Nation plasuje się raczej między fanowskimi krótkometrażówkami wrzucanymi na YT i Vimeo, z tym, że, no wiecie, fanowskie krótkometrażówki są o niebo lepsze, bo też ktoś miał na nie konkretną wizję i przelał w tę wizję dużo serca, fanowskiej miłości i entuzjazmu. Tu mamy natomiast sztandarowy przykład na to, jak seriali nie kręcić. Bo ktokolwiek stoi za całym przedsięwzięciem - widać, że nurt zombie nie obchodzi go zupełnie, widzów ma w poważaniu i chciał sobie po prostu zainwestować w aktualny trend. Porażka na całej linii.

Podsumowując: jeśli sądziliście, że pilot telewizyjnego Zombielandu był zupełnie niepotrzebnym niewypałem (bo serio, kto wpadł na pomysł, że podmianka Woody'ego Harrelsona na Kirka Warda może się dobrze skończyć?), to obejrzyjcie koniecznie Z-Nation. Daje zupełnie nową perspektywę na fatalnie odcięte kupony. Także tak... skończ waść, wstydu oszczędź.

Gotham, 1x01


Jestem kompletnym komiksowym laikiem. Wiem, że wiecie, ale nie znam się na komiksach i superbohaterach tak bardzo, że czuję się w obowiązku uprzedzić za każdym razem, kiedy się w temacie wypowiadam. Tak tylko, żebyście wiedzieli, że mogę opowiadać straszne głupoty. O Batmanie wiem jakieś tam konieczne minimum - tyle, ile można było wyciągnąć z filmów Burtona i Nolana, które dodatkowo pamiętam mocno wybiórczo. Chyba jedyna seria, jaką poznałam od deski do deski to Batman Beyond, ale znów, w tym przypadku wiele mi to nie daje. Dodatkowo podchodząc do pilota nie miałam pojęcia, o czym ma to właściwie być, poza tym, że o Gotham (duh) i że "Batman bez Batmana". Tyle. I pierwsze wrażenie było... niejednoznaczne?

Znaczy, wizualnie ślicznie. Ale po pierwszych trzech scenach byłam w stanie powiedzieć wyłącznie: everything happens so much, and nothing makes sense. Bo wiecie, mamy Catwoman i pokazują nam, jaka jest zwinna i sprytna tylko po to, by po trzech sekundach tej zwinności i sprytu przeleciała przez alejkę z subtelnością kuli armatniej i what? A potem zabójstwo Wayne'ów i wydało się to takie... byle jakie. Widzieliśmy tę scenę tyle razy, że robienie jej na odwal się, tylko po to, żeby nadać całej historii kontekstu i żeby tak rozgarnięci widzowie jak ja nie zastanawiali się przez resztę sezonu "eeej, ale gdzie jest Batman?" wydało mi się zupełnie zbędne. I muszę tu zwrócić honor, bo jakoś zasugerowałam się tym "Batmanem bez Barmana" i byłam przekonana, że Bruce nie będzie odgrywał w tej historii żadnej roli. Tymczasem zawiązuje się naprawdę fajna akcja, to jeden z tych seriali, które pierwszym odcinkiem puszczają w ruch cały mechanizm i wszystko, co dzieje się potem jest wynikiem tych pierwszych ruchów. Sytuacja w tym wypadku o tyle ciekawa, że przecież znamy już ostateczne efekty tych działań, więc nie oglądamy z ciekawości, co dalej, nie interesuje nas finał, a sposób, w jaki do tego finału dotrzemy.

Całość wydaje się komiksowa, jeśli wiecie, co mam na myśli, co w kreacji postaci i strony wizualnej tak w ogóle sprawdza się fantastycznie, ale niekoniecznie działa po przełożeniu na dialogi. Momentami odnosiłam wrażenie, że bohaterowie wygłaszają kwestie, które wyglądałyby dobrze i wywierały odpowiedni efekt gdyby wpisać je w dymek, ale wypowiedziane na głos na ekranie są raczej drewniane, a to z kolei trochę wybijało mnie z klimatu. Nic to, wynagradzają bezbłędnym castingiem - zachwycają wszyscy po równo, ale Pingwin! Robin Taylor jest takim doskonałym Pingwinem!

Kupuję ten serial. Dzieje się dużo, wygląda ładnie, ma świetną obsadę, ogląda się szybko i przyjemnie. Szczerze polecam.