1/07/2014

Jak słowo failwolf nabrało sensu, czyli rzecz o Nastoletnim Wilkołaku


Przyznaję bez bicia - Teen Wolf pojawiał się na moim radarze regularnie od dwóch lat i od dwóch lat omijałam ten serial szerokim łukiem. Bo kolejny paranormal romace, a fu, myślałam sobie. Bo MTV. A choć utożsamianie MTV z całym popkulturowym złem tego świata jest z pewnością powierzchowne, krzywdzące i w ogóle, to ja przepraszam bardzo, ale po kilku zetknięciach z produkcjami MTV utożsamiam tę stację z całym popkulturowym złem tego świata. A pomijając to wszystko - oryginalny Teen Wolf reprezentuje dla mnie wszystkie urocze przywary mrocznej strony lat 80. A pierwowzór Stilesa? Aha, ten. Wywracanie oczami z taką częstotliwością pozostawia trwały ślad na psychice, thankyouverymuch. Ale przychodzi taki moment, kiedy człowiek chce się po prostu trochę odmóżdżyć. Znaleźć sobie głupkowatą rozrywkę na parę godzin. Wiecie, nic nazbyt angażującego, nie żeby od razu rzucać się głową w przód w fandom. Pooglądamy sobie ładnych chłopców turlających się w ściółce leśnej w blasku księżyca i tyle, yep, wystarczy. Tyle, że nie. Bo kto by pomyślał, że z pozoru byle jaki tytuł spod bandery MTV, ot, kolejny odcięty kupon, okaże się tak fantastyczną, wciągającą historią pełną żywych, pełnokrwistych bohaterów? I ani się obejrzymy, radośnie się w tym fandomie taplamy.

Jasne, Teen Wolf ma swoje wady. Ma ich całkiem sporo, przy odpowiedniej dawce samozaparcia i złej woli można by bez końca wytykać potknięcia logiczne i nieco naciągane rozwiązania fabularne. A ja lubię starannie dopracowane uniwersa i dziurawa kreacja świata jest w stanie odebrać mi całą radochę, patrz Sleepy Hollow. Dlaczego zatem Sleepy Hollow porzuciłam po paru odcinkach, a Teen Wolf stał się moją najnowszą obsesją? Bo kto by patrzył na jakieś tam dziury, kiedy dostajemy szereg świetnie napisanych i genialnie sportretowanych postaci, w których zakochujemy się od pierwszego wejrzenia i których historie angażują nas w ekspresowym tempie. Jasne, chciałoby się od czasu do czasu unieść brew i wyartykułować krótkie acz wymowne ooo-kej?, zauważyć, że dach parterowego budynku nie jest dyskretnym punktem obserwacyjnym, a z tymi kruchutkimi ramionkami Allison mogła co najwyżej ćwiczyć strzelanie z procy. Ale w głowie cały czas słychać ten cichutki głosik powtarzający don't question, just roll with it.

Poniekąd jest to bardzo akuratne podsumowanie lwiej części akcji. BTW - to jest Stiles. Kochamy Stilesa.

Oto mamy naszego main hero, Scotta. Zupełnie przeciętny nastolatek wiedzie zupełnie przeciętne życie w zupełnie przeciętnym, nudnym miasteczku. Aż pewnej nocy, za sprawą przypadku (i trochę Stilesa. bardzo Stilesa. Kochamy Stilesa :3) ląduje w samym środku paranormalnego cyrku. I jak to zupełnie przeciętne nastolatki mają w zwyczaju, nowo zyskaną moc wykorzystuje do wspinania się po drabinie społecznej. Zdobywa dziewczynę i chwałę na boisku, a przy okazji ściąga na siebie uwagę ojca dziewczyny (który zupełnym przypadkiem zajmuje się polowaniem na wilkołaki) i kapitana drużyny, który za punkt honoru stawia sobie rozgryzienie nowych zdolności Scotta. Jest też Derek, czający się po kątach, wiecznie naburmuszony wilkołak, który im bardziej się stara, tym bardziej nawala. Po latach spędzonych na banicji powraca do rodzinnego miasteczka i przywozi ze sobą tony teenage angstu - bo w serialu o nastolatkach zamienionych w  wilkołaki najwięcej dramatów i rozterek przeżywa dorosły wilkołak z urodzenia ;) I w końcu Stiles - wierny przyjaciel Scotta, tragicznie zakochany w dziewczynie, która nie zwraca na niego uwagi, mózg operacji i mój ulubiony sidekick evah. Obok Daryla, znaczy się.

Sztampowo? Jasne. Jednowymiarowo? Zdecydowanie nie. Wspomniałam o tym już dwukrotnie, napiszę po raz trzeci: postacie są fenomenalne. Główny bohater zdecydowanie walczy po jasnej stronie mocy, ale nie jest nieskazitelny. Oczywiście z biegiem czasu dorasta, uczy się odpowiedzialności, zaczyna się w nim kształtować ta potrzeba ochrony absolutnie wszystkich. Ale koniec końców pozostaje nastolatkiem, ze wszystkimi uroczymi przywarami tego wieku. Nie wiem, ile razy złapałam się za głowę, kiedy w najbardziej nieodpowiednich momentach martwił się wyłącznie o swoją dziewczynę (która nieraz przecież dowiodła, że potrafi o siebie zadbać i nie jest jakąś tam damą w opałach). Ile razy postawił własne pragnienia ponad zdrowym rozsądkiem i bezpieczeństwem innych. I w końcu - damn, momentami facet był okropnym przyjacielem. To samo tyczy się Stilesa - oczywiście, jest wspaniałym, wspierającym kumplem, ale miewa chwile zwątpienia. Traci cierpliwość, czasem najchętniej rzuciłby wszystko w cholerę i leciał do swojej nieszczęśliwej miłości. Nie wspominając o tym, że gość jest mściwy i bywa okrutny - ot, sprawa z Jacksonem. No właśnie - Jackson i Lydia, para, która początkowo zdawała się być chodzącym stereotypem, a jakim pięknym wątkiem się finalnie okazali. I ile się kryło pod tą fasadą "pani idealna pozna pana perfekcyjnego". O ile Lydia podbiła moje serce dość szybko o tyle do Jacksona nie mogłam się przekonać, bo dupek z niego popisowy. Ale pod koniec drugiego sezonu... wow. Nie chcę spoilerować. Po prostu wow. A Derek... Derek chce dobrze. I im bardziej chce, tym bardziej mu nie wychodzi. Jest praktycznie chodzącą parodią, w swojej skórzanej kurtce i czarnym camaro, konwencja woła o badasserię. Tymczasem Derek... cóż, człowiek słyszy słowo, widzi słowo, ale jakoś nie docieka. A potem patrzy na  Dereka i określenie failwolf nabiera sensu :]

Derek. Dogłębna analiza postaci.

Bo Dereka nie można nie kochać. Bez względu na to, po której stronie barykady by się akurat nie znajdował. Na przestrzeni tych dwóch sezonów był już mentorem, przywódcą, przyjacielem, wrogiem, ofiarą (znaczy, c'mon, Derek zawsze jest ofiarą :P). Nawet kiedy uformował ten swój mały hot squad i wybrał się na power trip chciało się krzyknąć niech go ktoś powstrzyma, on zmierza ku zagładzie! I te cudne sceny z Chrisem Argentem? Za każdym razem wyglądają tak samo. I za każdym razem tak samo cieszą. Chris zgrabnie i z gracją daje Derekowi mentalnego kuksańca -> Derek podejmuje desperacką próbę odszczekania się -> Derek dostaje łomot.

I to jest najlepsze - nie formuje się nam żadna liga wspaniałych, drużyna pierścienia, która odtąd ramię w ramię będzie walczyć ze złem i występkiem. Scott nie staje się z dnia na dzień władcą dobrym i szlachetnym, Derekowi do szlachetności jeszcze dalej. Bohaterzy nieraz błądzą i podejmują katastrofalne w skutkach decyzje.

A że Chris Argent jest cudny to osobna kwestia. I w ogóle wszystkie figury rodzicielskie, które pojawiają się w serialu (!SPOILER! Z wyjątkiem matki Allison. W ogóle kobiety z rodu Argentów to psychopatki. I tak, wiem, że matka Allison chciała ją tylko chronić, ale na litość boską, ludzie, którzy mordują innych ludzi z uśmiechem na ustach psychopatami. Czy tam socjopatami. Mniejsza I dlatego martwię się o Allison, bo serio, bardzo chcę ją lubić, ale dziewczyna jest niezrównoważona.). W ogóle sam fakt, że rodzice naszych bohaterów są na stałe obecni w ich życiu i odgrywają znaczącą rolę w fabule sporo mówi o produkcji. Największą bolączką seriali dla młodzieży jest skupienie się na ich relacjach towarzyskich, tak jakby nie istniały dom, szkoła i obowiązki. Tymczasem Teen Wolf tak świetnie uchwycił życie przeciętnego nastolatka. Problemy w szkole, nieporozumienia z rodzicami i nauczycielami. Magiczny wiek, w którym wszyscy zmieniamy się w małych egotystów, jednocześnie uczymy się, jak budować relacje z innymi. A że mogłabym fangirlować nad Peterem czy Dannym (który pojawia się naprawdę epizodycznie, na litość borską!) - poprzestańmy na tym, że jestem zachwycona wszystkimi bohaterami po równo, nawet trenerem będącym małym hołdem dla wersji z '85. Z resztą a propos - gdyby poświęcić czas na odświeżenie sobie oryginału (co planowałam, ale jakoś nie wyszło, z braku czasu i ochoty) na pewno znalazłoby się więcej takich małych ukłonów w tę stronę. Ot, moment kiedy Peter wspomina, że sam grał w koszykówkę, bo koszykówka to prawdziwy sport (lol, nope, lacrsosse jest cudny :D). Czy scena, w której Scott próbuje się wykręcić od pierwszego meczu, niemalże identyczna z pierwowzorem. No nic. Co to ja... tak, postacie są świetne.


Kawał dobrej roboty odwalił tu Jeff Davis, ale wiadomo, że bez obsady ani rusz. Nawet najlepszy scenariusz da się spartaczyć kiepską grą. Tymczasem Teen Wolf był dla mnie mega pozytywnym zaskoczeniem, bo choć starałam się podejść do tematu przynajmniej neutralnie, to nic na to nie poradzę, że MTV nie przyzwyczaiło nas do talentu, a parady ładnych twarzy. Tymczasem tutaj dostajemy grupę młodych, zdolnych ludzi, wyraźnie zaangażowanych w projekt. Wykształciła się między nimi prawdziwa chemia i damn, widać jak cudownie swobodnie czują się przed kamerami. Początkowo odnosiłam wrażenie, że gra obu Tylerów jest nieco drewniana, ale szybko staje się oczywiste, że to raczej część kreacji. I Dylan O'Brien, damn! Ile emocji jest w stanie przekazać jednym spojrzeniem.

Akcja - dzieje się. Dzieje się sporo, na kilku frontach na raz, ale dzięki zgrabnym sielankowym przerywnikom widz nie jest przytłoczony nadmiarem zdarzeń. Plot twist goni plot twist, dynamika w grupie nieustannie się zmienia i ciężko się tu bawić w prorokowanie. Nie żeby był czas na prorokowanie, kiedy w cztery dni połyka się dwa i pół sezonu ;) Kiedy tylko atmosfera staje się przyciężka, zostaje rozładowana comic relief w postaci trenera (co jest w zasadzie jego jedyną funkcją, którą też pełni z wdziękiem) czy sarkastycznymi uwagami Stilesa (co bynajmniej nie jest jego jedyną funkcją. I kochamy Stilesa). Dialogi pisane są z lekkością, a aktorzy są naturalni. I w efekcie otrzymujemy twór mega przyjemny, na każdej płaszczyźnie. Plus, serial ma do siebie sporo dystansu, ba, zdarza mu się podkpiwać z konwencji (choć widać to bardziej w trzecim sezonie - co jest IMO genialne, nie ma zbyt dużo miejsca na lekką, zabawną scenę, więc spuszczamy nieco pary bawiąc się schematem). Znów, znajdzie się materiał do zrzędzenia. Związek Scotta i Allison po jakimś czasie staje się nużący, niekończąca się lawina lukru i angstu męczy i chciałoby się czasem przewinąć do przodu. Ale dzięki temu całość jest ładnie wyważona, a widz dostaje chwilę na złapanie oddechu.


I serio, mogłabym fangirlować w nieskończoność, bo dryfuję radośnie na fali nowej obsesji. Kiedy zaczynałam pierwszy sezon liczyłam na nowe guilty pleasure, w najlepszym wypadku. Tymczasem dostałam naprawdę świetny serial, który warto polecać. Jest akcja, ładnie rozbudowana warstwa psychologiczna, bohaterowie, którzy podbijają serce i sprawiają, że chce się więcej, fajnie zakręcona fabuła, emocje. Jest wszystko. I jestem zła na samą siebie, że tak długo nie dawałam Teen Wolfowi szansy. Polecam.

PS Drogi Internecie, dziękuję za ten pierwszorzędny trolling. Byłam święcie przekonana, że Sterek to kanon.
PPS Notka obejmuje pierwsze dwa sezony.