12/14/2016

Puritan Horror Story

Grafika autorstwa Matta Ryana Tobina.
Pisałam o tym wielokrotnie w przeszłości i napiszę jeszcze raz: osadzenie historii w otoczeniu lepkim od fanatyzmu gwarantuje sukces. Nie ma znaczenia, gdzie ta historia nas ostatecznie zabierze, u jej fundamentów zawsze będzie leżała ludzka natura i wszystkie jej ułomności, a pod koniec dnia, cóż jest straszniejszego od tego, do czego sami jesteśmy zdolni? Zwłaszcza w odpowiednich warunkach, kiedy jesteśmy sami, kiedy nikt nie patrzy nam na ręce, nikt nie narzuca zasad, sami sobie jesteśmy panem. Tylko że znamy już tę historię, opowiedzieliśmy ją sobie na tysiąc sposobów i wiemy, że nie kończy się dobrze. Bo choć dziś wszyscy chcemy wierzyć w to, że jesteśmy dobrymi osobami - myślę, że w głębi serca boimy się chwili, w której przyjdzie nam tego dowieść. Robert Eggers ten lęk doskonale rozumie i nie boi się go bezwzględnie wykorzystać w swoim fenomenalnym debiucie, The Witch: A New-England Folktale.

Akcja filmu rozgrywa się w 1630 roku, a zatem w czasie pierwszych purytańskich osad - kwestia niezwykle ważna, powiedziałabym, że kluczowa dla akcji, bo choć w ostatnich latach horrory nauczyły nas, by nie doszukiwać się zbyt wiele głębi w settingu (wszak w dziewięciu przypadkach na dziesięć ulokowanie akcji w nieokreślonych dawnych czasach służy temu, żeby było ciemno i mgliście), szczęśliwie Eggers mierzy wyżej. W jego obrazie znaczenie ma absolutnie wszystko. Ale pozostańmy przy miejscu i czasie. Jak wspomniałam, dzisiaj lubimy wierzyć w swoje inherentne dobro i jesteśmy głęboko przekonani o tym, że zasady, które wpoiło nam otoczenie i społeczeństwo przetrwają wszelkie próby - no, a przynajmniej nie wyłożą się na pierwszym wyboju. Być może nawet bliżej nam do przekonania, że normy społeczne wiążą nas zbyt mocno. Czy to dobrze, czy źle to już temat na osobną dyskusję, ale jedno jest pewne: nasza niezachwiana wiara we własne dobro i moralność to mimo wszystko ogromny i niedoceniany komfort psychiczny. Komfort, którego kompletnie pozbawieni są nasi bohaterowie: bo purytanie nie wierzą w inherentne dobro, ba, wyznają inherentne zło. To grupa absolutnie odrzucająca jakąkolwiek wiarę we własną moralność, tu nie ma zaufania do sąsiada, nie ma zaufania do żony czy córki, nie ma zaufania do samego siebie - wszyscy jesteśmy grzesznikami. I jedynym sposobem na utrzymanie moralnej nieskazitelności jest bycie pod nadzorem i sprawowanie nadzoru, cały dzień, a już szczególnie całą noc, nie ma firanek w oknach (warto zwrócić uwagę na rozmowy Thomasin i Caleba o szybach). I już w pierwszej scenie rysuje nam się główna tragedia tej niezwykle głęboko wierzącej rodziny, tragedia, która w konsekwencji doprowadzi do kolejnych problemów: kto nas teraz będzie pilnował? Jak zdołamy pozostać wierni Bogu?

Wyizolowanie z tego systemu sąsiedzkiego monitoringu bardzo szybko przynosi konsekwencje. Dotkliwie je odczuwamy, kiedy pierwszy nieszczęśliwy incydent, który dotyka rodzinę praktycznie niszczy relacje Thomasin i jej matki, do tego stopnia, że Thomasin jest z tej małej wspólnoty wykluczona i w pewnym sensie po raz wtóry traci dom. Te sceny skupujące się na relacji matka-córka są szczególnie przykre, bo może i nie ma w tej rodzinie zaufania, ale jest bardzo dużo miłości. Być może nawet trochę za dużo, biorąc pod uwagę ówczesne realia i przeżywalność noworodków. Nieco to odstaje od całej reszty wizji, bo Eggers zdaje się celować raczej w dość wierne odtwarzanie rzeczywistości. Ale z drugiej strony udaje mu się wykreować żywe postacie z którymi bardzo łatwo na czas seansu uformować całkiem silną emocjonalną więź. Koniec końców: czy została nadwyrężona spójność świata? Trochę tak. Czy została nadwyrężona spójność całego obrazu? Absolutnie nie. I dlatego też niezwykle ciężko oglądać paranoję ogarniającą wszystkich członków rodziny z osobna, niesamowite jest to, jak Eggersowi udaje się budować napięcie za pomocą tak skromnych środków, bo z każdym kolejnym starciem zaczynamy się zastanawiać, kto kogo pierwszy nabije na widły w nieśmiertelnym akcie "nie kcem, ale muszem".

Oczywiście nie bez znaczenia jest tu ulokowanie nowego domu naszych bohaterów w samym sercu lasu. Bo pomijając ten standardowy element zagrożenia, który się z lasem wiąże - bo ciemny, bo duży, bo kto wie, co się czai w krzakach - tu pojawia się kolejny, o wiele poważniejszy problem, jeśli podążymy za tym standardowym tropem "natura vs kultura", chaos natury, a porządek kultury, wolność natury, a zasady kultury i tak dalej. A raz jeszcze: im wolność do szczęścia zupełnie nie jest potrzebna, nie oferuje komfortu, raczej stwarza zagrożenie. Nie da się nie zauważyć wyraźnej niechęci czy nawet strachu przed wkroczeniem do lasu, tym samym staje się on swoistym więzieniem i to poczucie bycia w potrzasku narasta przez cały film. Klaustrofobiczne uczucie tylko się pogłębia, kiedy bohaterowie sami zdają sobie narzucać dodatkowe ograniczenia. W pewnym momencie ojciec rodziny, William, podejmuje decyzję o udaniu się do osady po pomoc. Pomysł zostaje natychmiast odrzucony przez jego żonę, która twierdzi, że nie mogą się tam pojawić jako biedacy. Zatem znajdujemy się w sytuacji, kiedy wiara (cała idea predestynacji i majątku oraz powodzenia w życiu rzekomo odzwierciedlających prawdziwą naturę człowieka) zaczyna stanowić dla rodziny realne, fizyczne zagrożenie. I mimo tego, że poznajemy antagonistów, mamy okazję podziwiać ich w pełnej chwale i zdecydowanie wywołują ciarki na plecach - nigdy nie są źródłem tego niepokoju, który towarzyszy nam niemalże od pierwszej sceny. A przynajmniej dla mnie stanowili raczej doskonałe źródło strachu, ale tego chwilowego i ulotnego, który sprawia, że włącza się światła we wszystkich mijanych pokojach w drodze do łazienki. Ale jest to uczucie, które po włączeniu światła szybko odchodzi w niepamięć. Natomiast co pozostaje z nami na dłużej, to myśl o tej toksycznej, źle ulokowanej destrukcyjnej wierze, która dzieli zamiast łączyć i która prowadzi tylko do wyobcowania.

I to jest właśnie siła Eggersa: nie boi się podjąć tego dialogu i nie boi się uczynić tej problematyki napędem i motywem przewodnim całej historii. Nie boi się pozostawić widza w niepewności, zostawia mu szeroko otwartą furtkę i ufa, że z niej skorzysta. Pod koniec dnia odczytać ten film można na tysiąc sposobów i zapewne każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Więc jeśli nie mieliście jeszcze okazji The Witch zobaczyć - polecam z całego serca.

PS A tak poza tym Eggers wprowadził do mojego osobistego słowniczka pojęcie (uwaga, spoiler) kozy Chekova (koniec uwagi), dziękuję!