12/12/2016

The Walking Dead 7x08 || Hearts Still Beating

O czasie!

!SPOILERY!

Maggie ;_; Widzicie, Maggie wcale nie przeżyła żałoby po Glennie zbyt szybko, myślę, że po prostu stara się żyć tak, jak Glenn by tego chciał, w myśl jego - ich wspólnych - przekonań i w ten sposób honoruje jego życie. I właśnie życie jest tu słowem kluczem, nie śmierć. W końcu cały serialowy wątek Glaggie* zawsze był mocno związany z symboliką życia, więc nie ma powodu, by nagle to zmieniać. Choć jasne, jak Dominika ostatnimi czasy zauważyła, odcinek Maggie wydał się zbyt szybki i powierzchowny, z perspektywy czasu się z tym zgadzam. Zwłaszcza, jeśli porównamy z fatalnym angstowym odcinkiem po śmierci Beth. Ale raz jeszcze - totalnie spieprzone rozłożenie wątków i akcentowanie niewłaściwych elementów ⇒ fabularne rozwodnienie i nierówne tempo. Nic nowego ani zaskakującego. Pozostaje nadzieja, że kwestia żałoby Maggie będzie regularnie w przyszłości rozwijana i dotrze do jakiejś konkluzji.
O, patrzcie, Maggie w czapeczce. Pamiętacie, jak Glenn zawsze nosił czapeczkę w pierwszych sezonach? ... ... ...
Nie, nie płaczę, tak mi się tylko oczy zaszkliły. Od słońca ;_; | źródło: klik
Już miałam pisać, że Gregory w końcu nauczył się szacunku i elementarnej ludzkiej przyzwoitości. A potem otworzył paszczę i zaczął mówić i cały efekt zwracania się do ludzi po imieniu zmarnowany. Swoją drogą jest to jednak wybitny skill, żeby od umyślnego przekręcania czyjegoś imienia płynnie przejść do używania właściwego imienia i użyć przy tym dokładnie tej samej ilości lekceważenia i generalnej bucerii. Ale hot damn, Maggie i bezwzględne polityczne gierki to moje nowe OTP ❤ Nikt i nic nie zastąpi Glenna, więc równie dobrze mogę shippować ("shippować", rozumiecie) Maggie z jej własną badasserią. Jak pięknie pokazała Gregory'emu, o kogo bardziej troszczą się jego właśni ludzie. I jak pięknie i klasycznie pokazała mu środkowego paca łapiąc jedną ręką jabłko, które rzucił złośliwie tak, by go nie złapała. Ech, gópi Gregory. Nie wie, że Maggie jest lepsza od niego. We wszystkim.

Przedstawienia pt. Dobry Wujek Negan ciąg dalszy. I jakkolwiek doceniam to z jakiegoś tam technicznego punktu widzenia, bo bardzo dobitnie pokazuje, jakim manipulatorskim skurwysynem jest Negan, to moje fanowskie serduszko buntuje się w każdej kolejnej scenie, którą dzieli z Carlem i Judith. I to naprawdę irytujące, jak panoszy się w domu Ricka i Michonne. Ma się ochotę wyrwać mu tę łyżkę z łapy i zdzielić nią przez łeb. (Łeb, który wygląda o wiele mniej korzystnie bez brody. Z całą sympatią do JDM, ma zacną twarz. Ale z brodą mu ładniej. To powiedziawszy, dopiero teraz zauważyłam, jak trafny jest ten casting jeśli chodzi o wygląd. Bo do tej pory nie dostrzegałam jakiegoś uderzającego podobieństwa i byłam raczej przekonana, że wybrali JDM ze względu na połączenie odpowiedniej dozy talentu z urokiem osobistym.)

Tara jest kochana. Olivia też właśnie zaczęła się wydawać jakaś taka podejrzanie kochana. Znaczy, że została jej jakaś godzina życia.

Starałam się dać scenarzystom kredyt zaufania jeśli chodzi o obecny wątek Carol. Zainwestowałam dużo dobrej woli i energii w posklejanie tych fabularnych strzępków do sensownej kupy. I wciąż chcę wierzyć, że ta historia dokądś zmierza i że scenarzyści nie byliby na tyle głupi, żeby zamienić jedną z najlepszych i najbardziej uznanych bohaterek w filler. To powiedziawszy: jeśli coś się szybko w tym wątku nie zmieni - właśnie bezużytecznym fillerem zostanie. Bo jakkolwiek staram się nadążać za warstwą psychologiczną i myślę, że w miarę mi się to udaje, tak te wędrówki Carol, które są w to na siłę wplatane to zwykły bullshit. Absolutnie nic nie motywuje jej zachowania, poza wymysłem scenarzysty. Rozumiem, że muszą przygotować planszę do gry i spiknąć Ricków z Ezekielem i Amazonkami, ale robią to w najgorszy możliwy sposób, kosztem charakterologicznej spójności postaci. Jedyny plus całej sytuacji jest taki, że powoli -powoli- zaczynam się przekonywać do Morgana, który w tych scenach zdaje się rozkwitać. Bo w końcu uczy się szacunku do innych - prawdziwego szacunku, który objawia się uszanowaniem decyzji - szacunku do życia i do aktywnej, realnej obrony życia, a nie tego swojego wydumanego książkowego "szacunku", który objawiał się tym, że palcem nie kiwnął żeby pomóc, mało tego, gotów był połamać palce ludzi, którzy podejmowali działanie. To, oraz fakt, że jego banter z Carol jest po prostu bezcenny. "I think you're going soft." | "I think you're going."

Ciśnienie mi trochę skoczyło, kiedy Erick wpadł do wody. (Nah, wcale nie skoczyło, wiedziałam, że przeżyje. Chciałam tylko skorzystać z okazji i przyznać, że zupełnie możliwe, że od kilku tygodni, względnie miesięcy, regularnie mylę Ericka z Aaronem. Moja culpa.) I patrzcie, kolejne dezaktywowane zombie. Czym jest spójność świata. Czym jest mitologia.

A Daryl wybrał sobie naprawdę kiepski moment na wyjadanie masła orzechowego prosto ze słoika. Znaczy, wiem, że nie istnieje coś takiego jak właściwy moment na wyjadanie masła orzechowego prosto ze słoika, bo człowiek zaczyna, a potem nie może skończyć, a potem przypomina sobie, ile to cholerstwo ma kalorii i czuje potrzebę pokuty i zjedzenia jakiegoś karnego selera. Ale Daryl naprawdę wybrał wybitnie kiepski moment. Co by było, gdyby ktoś w tym momencie wszedł i zastał go z (prawie) przysłowiową ręką w słoiku? Niby zawsze można ten słoik rozwalić na głowie delikwenta. Ale to by było okropne marnotrawstwo masła orzechowego. I słoika. I hej, łyżkę znalazł i jej nawet użył! To się nazywa rozwój postaci! I nie, więcej mebli wywracaj, narób hałasu, to im pokaże, w końcu cię stać -.-"

I jakie to zabawne jak każdy zupełnie bezpodstawnie sądzi, że jest jedyną osobą, która planuje zabić Negana, a zatem każdy naraża życie na solowej misji ku chwale ojczyzny. (Niezbyt zabawne.)
Ba-dum-tsss! | źródło: klik
A tak poza tym: "Carol, przychodzę do ciebie, w gruncie rzeczy totalnej nieznajomej niewiadomej proweniencji, ja, od dawna zaufany człowiek Ezekiela, bo chociaż twoja relacja z Ezekielem opiera się w 100% na braku zaufania i kompletniej poglądowej rozbieżności owiniętej dla jaj we wprowadzającą w błąd symbolikę, jesteś jedyną osobą, która jest w stanie przekonać Ezekiela do moich racji". Nosz kurwa mać. Rada na przyszłość: "bo scenarzysta tak wymyślił" nie jest dobrą motywacją do działania. Jedna z najbardziej spartaczonych serialowych scen jakie sobie w tym momencie przypominam. A przetrwałam cztery sezony Teen Wolfa.

Jedna kula. Rosita kazała wyprodukować Eugene'owi jedną kulę.
Dobrze usłyszałam? If Abraham was alive we could fight? Chyba mówimy o innym Abrahamie. Bo gdyby ten Abraham był żywy, właśnie stałby na drugim planie, kręcił romanse za plecami swojej partnerki, żuł cygaro i ciągnął za sobą na dno pozostałe postacie. Te brednie pomijając, przejmująca scena. Przykre, że Rosita czuje się tak bardzo odizolowana i jeśli dobrze zrozumiałam, na dłuższą metę zbędna. Niech ktoś ją przytuli. I kudos dla Gabriela, to się nazywa świetny rozwój postaci.

Mamy element zaskoczenia, musimy uderzyć teraz, póki mamy przewagę, bla bla bla... tia, been there, done that. Ale doceniam, że Morgan uznał jej wyższość, widzicie, rozwój! (Bo na tym etapie kiedy inne postacie przyznają mi rację nazywam to rozwojem xD). BTW zrobili z Carol taką nędzną Marysójkę i specjalną śnieżynkę, która traktuje wszystkich koszmarnie, nie okazuje im krzty ciepła czy zainteresowania, ale z jakiegoś powodu wszyscy na jej widok padają jej do stóp, uznają za guru i chcą być jej najlepszymi przyjaciółmi. A jej ulubionym filmem jest z pewnością Varsity Blues. Kryste Zordonie (cytując klasyka), ja wiem, że MY wiemy, że Carol jest fajna, ale ONI tego nie wiedzą i nigdy nie mieli szansy się tego dowiedzieć. To, że powiedzieliście o czymś widowni nie zwalnia was z obowiązku konsekwentnego budowania świata i relacji bohaterów i nie zwalnia was z obowiązku informowania bohaterów wewnątrz uniwersum co się dzieje. Bo bez tego cała historia rozłazi się w szwach, jak na załączonym obrazku. I tak, wiem, nawet najgorsza wpadka nie jest w stanie zepsuć dobrego obrazu. Tyle że z TWD żaden Obywatel Kane

There's a peace now. - eee? Nie? xD Chyba, że życie w nieustannym strachu, pod groźbą śmierci w męczarniach uznać by za pokój. Maybe we can build on that - that, as in what? Na wyzysku chcesz pan budować? No coś tam się da budować, budowali w przeszłości. O, Negan już zbudował, całe imperium, taki przedsiębiorczy facet. Ech, Morgan. Jeden krok do przodu, dwa w tył. (Nie kpię z Morgana, bo go nie lubię. Kpię z niego tylko dlatego, że jego linijki są w 90% wyciągnięte z dupy.)

Spencer robi plany - już po nim.

I czy tylko mnie trochę szkoda Minionka Łasucha? Może dlatego, że całkiem możliwe, że mówił prawdę twierdząc, że po prostu stara się przetrwać. I jeśli dobrze pamiętam, podczas wcześniejszych scen "karmienia" Daryla nie czerpał przyjemności z jego upokorzenia, raczej czuł się niekomfortowo i okazał tyle współczucia, ile było możliwe. Nie miał w sobie tej bezwzględności, co Dwight. Tak mi się przynajmniej wydaje, poprawcie mnie, jeśli się mylę. I hej, Jezus na odsiecz! ❤

Rudego Minionka też szkoda, bo właśnie po takich postaciach widać, że wielu ludzi Negana jest ofiarą i żeby funkcjonować w jego świecie, musiało się wyrzec człowieczeństwa i nie jest to wybór, z którego są dumni.

A Rick i Erick (ha!) nie poinformowali minionków o tym, że kartka była dobrem zastanym, ponieważ?... -.-" Ja rozumiem, że Eric (tak dziwnie nazywać go Eric, do dzisiaj byłam przekonana, że to Aaron) chciał się tak dyskretnie zbuntować, ale powinien się już nauczyć, że takie rzeczy kosztują, nieraz życiem. I co gorsza nie życiem sprawcy, nie, nie, nie, ten może sobie żyć i pławić się w wyrzutach sumienia. A Eric akurat ma dla kogo żyć i jest mu kogo odbierać. Więc serio - brawura na bok.
źródło: klik
Yup, i po Spencerze, jelito mu wypadło. O tyle ciekawe, że może i jego plan nie byłby taki ostatni, próbę zemsty na Ricku pominąwszy (co jakkolwiek głupie, wciąż zrozumiałe, zwłaszcza, że Spencer był gówniarzem chowanym pod kloszem przez całe życie i zombie apokalipsa nic w tym temacie nie zmieniła). Problem w tym, że przegiął i źle przekalkulował całą sytuację. Bo wykazał się inicjatywą. A Negan nie chce inicjatywy, Negan chce podwładnych. Storytelling-wise o tyle strzał w stopę, że Spencer był właściwie ostatnim przyczółkiem opozycji z oryginalnej Alexandrii, ostatnim zewnętrznym elementem, który miał jakikolwiek realny wpływ na Ricków. Niby zostaje Morgan, ale on niedługo albo zostanie zneutralizowany przez Carol, albo musi się naprawdę ogarnąć w niesieniu swojej dobrej nowiny, bo póki co totalnie rozmija się ze swoim celem. Kiedyś już o tym pisałam, przez to, jak nieudolnie jest prowadzony, zamiast podważać naszą wiarę w słuszność działań Ricka i zmuszać do refleksji, tylko utwierdza nas w przekonaniu, że Rick ma w sumie rację. I tak oto po raz kolejny zataczamy koło, bo cóż z tego, że nasza grupa styka się z innymi, skoro pod koniec dnia i tak zawsze zostaniemy z tą pseudo-rozproszoną inteligencją. A jakiekolwiek 'indywidua' które zostają na dłużej nie robią na dłuższą metę żadnej różnicy, są wchłaniane i neutralizowane, patrz Eric czy Jezus.
(I jakkolwiek nie cieszyłabym się każdą sceną Jezusa, i jakkolwiek nie sprawiałoby mi radochy, jaki z niego porządny facet i jakkolwiek nie zachwycałabym się urodą Toma Payne'a - Jezus jest tak biednie traktowany. Miał bardzo udany debiut, fajnie rozpoczął relacje z Rickiem i Darylem, ale cała reszta? Jedyną motywacją Jezusa jest to, "że jest fajny" i "że tak było w komiksie więc tak ma być". I my wiemy, że tak ma być - tyle, że nie wiemy tego z historii opowiadanej przez serial, wiemy, bo przeczytaliśmy komiks albo ktoś tam nam powiedział. A olewanie opowiadania części historii i olewanie tworzenia postaci i siateczki relacji między nimi, poleganie na tym, że przecież zrobił to już materiał źródłowy - to jest złe, leniwe opowiadanie historii. O wykluczeniu fanów, którzy wolą ograniczyć doświadczenie do oglądania serialu nie wspominając - bo liczby nie lecą w dół przez przypadek. Nie tak dawno temu dziwiłam się, jak można gubić się w fabule TWD - ten sezon bardzo jasno pokazał mi, że można. Bo ilość dziur fabularnych i charakterologicznych, które zapełnić można wyłącznie kanonem jest przeogromna. I nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile tych dziur do tej pory bezwiednie łatałam, czy to kanonem, czy to galopującą nadinterpretacją.)

Wow, dobrze, że zrobili ten blackout po tym, jak Rosita oddała strzał. Normalnie zastygłam w oczekiwaniu, trafiła, nie trafiła, wszystko się mogło zdarzyć! TWD takie nieprzewidywalne! I damn, Olivia na to nie zasługiwała. ... ... ... Oh well, takie życie, i tak długo przetrwała. (A ludzie, którzy po raz kolejny totalnie bezrefleksyjnie podchwycili Neganową poetykę i twierdzą, że Olivia zginęła przez Rositę... ARGH. Nie, Olivia została zamordowana przez Negana i jego minionka. Przestańmy obwiniać ofiary za bycie ofiarami, k?)
źródło: klik

Pacz pan, jaki Negan dobry i szlachetny, przywiózł dzieciaka, nakarmił, i tylko troszkę próbował go przekabacić na swoją obleśną stronę i tylko troszkę wygrażał w jego obecności gwałtem opiekunki jego małej siostrzyczki i tylko troszkę kazał mu patrzeć na upokorzenie jednej z najbliższych osób, tylko tę ciupinkę. Anioł nie człowiek!

Swoją drogą zauważyliście, jak Negan zawsze jest strasznie kreatywny jeśli chodzi o przedrzeźnianie swoich ofiar, a w przypadku Olivii po prostu w kółko kpił z jej wagi? Słabe, scenarzyści, powinniście się wstydzić. Nie ironizuję w tym momencie.

A w tej scenie powinni zrobić paralelę "wszyscy jesteśmy Neganem" i wszyscy powinni zacząć krzyczeć "to ja zrobiłem kulę!" :D Jak w Radiostacji Roscoe!

I na całe moje narzekanie na ten odcinek jestem z niego mimo wszystko zadowolona. Bo przynajmniej domknięto część wątków (co prawda cała przemiana Ricka od zastraszonego baranka z powrotem w wielkiego wodza była dość powierzchowna, ale biorąc pod uwagę jak pędzą z materiałem - nic dziwnego) i dali nam takie małe katharsis przy okazji rozmowy Ricka i Michonne, kiedy w końcu znów zaczęli się komunikować i wspierać, zamiast iść we własną stronę. I pojednanie z Maggie i Sashą było świetne i łezka mi się w oku zakręciła. I nieważne ile nie narzekałabym na wątek Daryla, kiedy Rick go zobaczył... no God damn it, jak końcówka Home Alone all over again ;_;
źródło: klik
źródło: klik
Także tak. Jakimś cudem kończę tę połowę sezonu na pozytywnej nocie i z nieco większą wiarą w przyszłość tego serialu.

PS Ale gdzie jest scena z Darylem i Jezusem na motorze? Domagam się!
PPS Wciąż tęsknię za Glennem.
*i drogi Borze, właśnie sobie uświadomiłam, że Glaggie już nie ma ;_;