Ha, z tym panem Owca spotkała się już kilka lat temu (jeszcze w podstawówce?). Mówię o Moim tak zwanym życiu i kontynuacji, czyli dwóch cieniutkich książeczkach (nie były dłuższe, niż 200 stron, jeśli dobrze pamiętam) o braciach Wolfe. I chociaż gust czytelniczy był dopiero czymś, co nieśmiało wychylało się spomiędzy tony czytanych „młodzieżówek” i – na dobrą sprawę – wszystkiego co wpadło pod rękę, to już wtedy doceniłam styl Zusaka. Dlaczego? Bo był inny, oryginalny, zapadł w pamięć na tyle, by po tych kilku latach, przy ponownym zetknięciu się z jego twórczością powiedzieć: Tak, to na pewno on.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to żywi bohaterowie. W tym miejscu nie ma właściwie dużej przepaści między Edem Kennedym, tytułowym Posłańcem, a braćmi Wolfe – cała trójka wywodzi się z dolnej warstwy społecznej i nic nie wskazuje na to, by z tej warstwy się mieli wybić. Nie mają zbyt ciekawych perspektyw na przyszłość, a model rodziny idealnej jest im raczej obcy. Jeśli szukać by szablonowego uber hero, to u Zusaka się go nie znajdzie na pewno. To samo tyczy się bohaterów drugoplanowych, mamy zatem Marva, najlepszego przyjaciela Eda, a przy tym skąpca, jakich mało (- Mój samochód stoi w strefie parkowania do piętnastu minut. A ty mnie tu zatrzymujesz. (...) Skoro napadasz na bank, chyba mógłbyś chociaż zwrócić mi kasę za mandat, nie?), Ritchiego-permanentnie-wyluzowanego i Audrey, „nerwową”, niespełnioną miłość Eda. Żyją sobie przeciętnym życiem, aż pewnego dnia Kennedy udaremnia napad na bank złodziejowi, który na przestępcę nadaje się tak samo, jak Ed na bohatera.
Co jeszcze? Jakby nie było, jest to powieść obyczajowa. Mówi się, że nikt nie napisze lepszego scenariusza, niż życie, ale szczerze mówiąc, nie przeczytałam zbyt wielu ciekawych "obyczajówek". W czym jest pies pogrzebany? Nie mam pojęcia, to chyba kwestia tego tajemniczego czegoś, co sprawia, że rzeczy z definicji nudne stają się ciekawe. Ma to Zafón, ma to Murakami i Zusak również. A z tego miejsca mogę już gładko przejść do wspomnianego na samym początku stylu – najważniejszego, czym pisarz dysponuje.
Bo z pisaniem już tak jest, że może to robić każdy, kogo umiejętność złożenia poprawnego zdania nie przerosła. Ale nie każdy jest w stanie wyrobić sobie styl, który będzie jego podpisem. O tyle ciekawa sprawa, że możemy zaobserwować, w jakim stopniu styl Zusaka „dojrzał” od czasów Rubena Wolfe’a do Złodziejki książek i Posłańca. Konstrukcja opiera się na tym samym – od króciutkich, pociętych zdań, czasem nawet jednego kluczowego słowa, do dłuższych wywodów; od „przyziemnych” opisów porannej kawy z Odźwiernym, do błyskotliwych uwag. Ed-narrator bawi się z czytelnikiem, narzuca tempo i gdziekolwiek by nie zabrnął – płynnie przechodzi na następny bieg.
Całość kończy się... po prostu. Bez fajerwerków, bez wielkiego BUM! Ale w tym wypadku jest to plus, bo i w życie Eda wybuchowe nie jest. A to prowadzi do kolejnej refleksji, a przy tym przesłania całej powieści: Posłańcem może być każdy, a by zostać bohaterem, nie trzeba przywdziewać czerwonej peleryny. A resztę Owca pozostawia już Wam, robaczki.
Jeżeli jest coś, do czego można się przyczepić, to wydanie – wymiary „słownikowe” (15,5x24cm) plus twarda okładka, całość: 44,90zł. Dla kolekcjonerów ładny ozdobnik biblioteczki, dla dusigroszy spory minus, dla "autobusowych czytaczy" wyzwanie.
Owca ocenia: 8/10