Trzy części przygód antropologa sądowego, Davida Huntera – człowieka po przejściach, który w próbie ucieczki przed bolesnymi wspomnieniami zapędza się aż do małej angielskiej mieściny Manham. Wiedzie w miarę spokojne życie, znajduje pracę w miejscowej przychodni i dla odmiany zajmuje się żywymi. Do czasu. Pewnego dnia zostają odnalezione zmasakrowane zwłoki kobiety. Obowiązek pokazania ich policji spada na Huntera, który zajmował się chłopcami, którzy odkryli trupa. Już wkrótce David zwraca na siebie uwagę glin – dlaczego wybitny antropolog zaszył się w takiej dziurze? Dlaczego nie chce im pomóc? Chcąc, nie chcąc zostaje wplątany w śledztwo. Tym z kolei wzbudza podejrzenia lokalnej społeczności – chociaż teoretycznie od trzech lat jest jej częścią, w praktyce nadal pozostaje tym obcym. Z dnia na dzień traci zaufanie, a miasteczko dzieli się na dwa fronty. Tymczasem morderca szaleje i nic nie wskazuje na to, by powstrzymanie go było bliskie...
W rok później Hunter – powróciwszy do zawodu – zostaje poproszony o pomoc przy sprawie tajemniczych kości na Runie. Niedługo po jego przyjeździe rozpętuje się sztorm, a wyspa zostaje odcięta od reszty świata. Po raz drugi David utknął w małej, zamkniętej społeczności, a oczy wszystkich kierują się właśnie na niego. Jak się okazuje, morderca który pozostawił po sobie spalone kości, nadal przebywa na wyspie i bardzo nie podoba mu się obecność doktora i przedstawicieli prawa. Wkrótce dochodzi do kolejnych ataków. Nikt nie wie, komu może zaufać, czy mordercą nie okaże się jego sąsiad...
I tak oto docieramy do trzeciej części – kolejny raz złe wspomnienia wyganiają Huntera z Londynu. Tym razem ucieka do miejsca, w którym rozpoczął swoją przygodę ze zmarłymi – do Ośrodka Badań Antropologicznych przy Uniwersytecie w Tennessee, zwanym inaczej Trupią Farmą. Jednak po raz kolejny miejsce na azyl wybrał sobie wyjątkowo niefortunnie.
Wciągająca fabuła, ciekawi, wyraziści bohaterowie, atmosfera tajemnicy, niepokoju i nierozwiązanej zagadki, a to wszystko doprawione bardzo plastycznymi opisami – czyli to, co Owieczki lubią najbardziej. Choć owe opisy mogą wykluczyć z grona czytelników tych ze słabszymi nerwami i... no cóż, żołądkami. Oni powinni odpuścić sobie poniższy fragment, bo Beckett wali z grubej rury już od pierwszego akapitu Chemii śmierci:
Ciało ludzkie zaczyna się rozkładać cztery minuty po śmierci. Coś, co było kiedyś siedliskiem życia, przechodzi teraz ostatnią metamorfozę. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczają się od środka. Tkanki zmieniają się w ciecz, potem w gaz. Już martwe, ciało staje się stołem biesiadnym dla innych organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Muchy składają jaja, z jaj wylęgają się larwy. Larwy zjadają bogatą w składniki pokarmowe pożywkę, następnie migrują. (...)
Do tego czasu zawarte w mięśniach białko zdążyło się już rozłożyć, wytwarzając silnie stężony chemiczny roztwór. Zabójczy dla roślinności, niszczy trawę, w której pełzną larwy, tworząc swoistą pępowinę śmierci ciągnącą się aż do miejsca, skąd wyszły. W sprzyjających warunkach – na przykład w dni suche i gorące, bezdeszczowe – pępowina ta, ten pochód tłustych, żółtych, rozedrganych jak w tańcu czerwi, może mieć wiele metrów długości. Jest to widok ciekawy, a dla człowieka z natury ciekawskiego cóż może być bardziej naturalne niż chęć zbadania źródła tego zjawiska? (...)
Zostali jeszcze jacyś chętni do przeczytania reszty? Na pewno.
Kolejna rzecz, która rzuciła mi się w oczy to kreacja świata przedstawionego – tutaj nic nie jest drugorzędne. Beckett przedstawia z taką samą starannością zarówno głównego bohatera, jak i ludzi stanowiących całe tło historii, nie zapominając przy tym o klimacie miejsca. Takie Manham, czy Runa – nie tylko o nich czytamy, już wkrótce czujemy się członkami społeczności rozsadzanej od środka strachem, niepokojem. Ale to tylko jeden z wielu czynników, które sprawiają, że od książki nie sposób się oderwać.
Samego Huntera trudno nie polubić – zamknięty w sobie, chwilami sprawiający wrażenie spłoszonego, by po chwili całkowicie zastąpić je chłodnym profesjonalizmem, obdarzony tą typową dla anglików powściągliwością.
Fabuła. Zapętlona, ale bardzo zgrabnie. Tu dość typowa konstrukcja – ziarnko do ziarnka... aż finalnie otrzymujemy rozwiązanie wszystkich zagadek. A kiedy już odetchniemy po pierwszym zaskoczeniu... autor rzuca w nas kolejnym, poznajemy drugie dno historii. Wiecie, co jest szczytem zaskoczenia czytelnika? Zaskoczenie go, mimo że znał zakończenie... Bo Owca, jak to Owca, wzięła się za serię od końca – dostała Szepty zmarłych i dopiero w połowie zorientowała się, że to trzecia część... I chociaż czytając Zapisane w kościach wiedziałam, +/- jak książka się skończy... to byłam cholernie zaskoczona, jak do tego doszło. No i wspomniana bomba nr 2.
Pomijając zawartość, cieszy także ładne wydanie w twardej oprawie i ogólnie udana szata graficzna. No i zmiana tłumacza – nie zawsze wychodzi na dobre, bo też każdy tłumacz, jakby nie było, posługuje się swoim językiem. Pan Kędzierski bardzo dobrze sobie poradził z przejęciem pałeczki po Janie Kraśko i żadnej przepaści między pierwszą i drugą, a trzecią częścią nie ma.
Podsumowując: książka dla każdego szanującego się fana thrillerów. Pan Beckett po mistrzowsku buduje napięcie od pierwszej, aż do ostatniej strony, nie odsłaniając przy tym ani skrawka tajemnicy. Z tym że, jak już wspominałam, opisy takie jak ten tam, na górze, mogą co delikatniejszych odstraszyć.
Owca ocenia: 10/10