Na samym wstępie muszę powiedzieć, że nie jestem fanką Mastertona. Bo nie widzę w nim nic szczególnego i już, stylem mnie nie powala, a za każdym razem kiedy sięgam po jego powieść, mam silne wrażenie deja vu. Jasne, można w nieskończoność prowadzić polemikę, bo to wielki pisarz jest. Ale sensu byłoby w tym tyle, co w zawracaniu rzeki kijem, bo może i jest wielkim pisarzem, nie twierdzę, że nie, ale gust jest jak tyłek, każdy ma własny.
Po drugie powinnam zadać pytanie samej sobie: czy nie wymagam czasem zbyt dużo? Bo ja wiem, może po tylu przerobionych horrorach człowiek się uodparnia? Bo Kostnicę czytałam w nocy, o północy, w leśnej głuszy (no, prawie), towarzyszyły mi niepokojące odgłosy i cienie (jak to w leśnej głuszy, w nocy, o północy bywa), mało tego, co jakiś czas współspacze wydawali dziwne gwizdy przez sen. Ale nawet to nie wywołało choćby dreszczu przy lekturze. Więc o co chodzi? A może po prostu groza pana Mastertona – choć podawana w bardzo udanej oprawie warsztatowej – nie wydaje się zbyt groźna...?
Jeśli chodzi o sam pomysł, trzeba jednak przyznać, że należy do udanych. John Hyatt, lat 31, pracownik wydziału sanitarno-epidemiologicznego San Francisco. Pewnego dnia do jego biura zawitał staruszek zaaferowany tym... że jego dom oddycha. John postanawia sprawdzić to osobiście, jedzie więc na Pilarcitos Street 1551, z mieszanką niedowierzania i fascynacji. Co się okazuje? Dom oddycha, jakżeby inaczej. Potem następuje typowo mastertonowski ciąg krwawych epizodów, zmierzających do finału... który też jest typowo mastertonowski, czyli nie do końca taki, jakiego można by się było spodziewać. Chociaż jak wspominałam, przestraszyć nie przestraszy (okładka wzbudza większy niepokój, niż zawartość), i chociaż znów miałam deja vu, to czytało mi się dość przyjemnie. Tymczasem zakończenie było troszkę niesatysfakcjonujące, napisane jakby na fali zupełnie innej weny i po prostu zostawiało niedosyt. Nie ten miły, ten irytujący.
Jeszcze jedna rzecz, która potrafi mnie zirytować, jeśli nie jest połączona z napięciem budowanym już od pierwszej strony: tanie efekciarstwo. Bo przecież latające flaki nie przestraszą nikogo, jeśli nie poda się ich odpowiednio doprawionych. Tu mamy w postaci nie dość, że nie doprawionej, to jeszcze surowej.
Z narastającym przerażeniem utkwiłem wzrok w jego głowie. Nie mogłem dłużej patrzeć, ale też nie umiałem oderwać oczu. Całą głowę miał obdartą ze skóry i mięsa, pozostała goła czaszka, na której gdzieniegdzie tkwiły strzępy ciała i pojedyncze kępki włosów. Z oczodołów zniknęły oczy, widniała tam tylko klejowato połyskująca kość.
Opisy plastyczne bardo ładne, tylko gdyby je jeszcze w czymś obtoczyć...
Króciutko dzisiaj. Ale chyba więcej nie da rady powiedzieć o tej dość małej książeczce (214 stron, 11x17cm, czy coś w ten deseń). Komu się spodoba? Na pewno fanom Mastertona i tradycyjnej powieści grozy.
4/10