10/12/2010

Owczym okiem na ksiąkę #14 Stephenie Meyer - Zmierzch

Czy Owca ma wampiryczną manię? Nie. Bo zarówno Kroniki jak i dzieło Basztowej Owca czytała wieki temu. Zmierzch też, właściwie na samiuteńkim początku meyerowej manii. I nie dlatego, że w Zmierzchu dostrzegła coś interesującego, pociągającego. Ale właśnie dlatego, że tego nie dostrzegła, w przeciwieństwie do milionów ludzi na świecie. I wyjścia były dwa: albo Owca jest nielichym okazem płycizny intelektualnej, czy emocjonalnej, czy cokolwiek i po prostu jej gładziutki, sztuką nieskalany móżdżek nie jest w stanie pojąć artyzmu pani Meyer, albo... cóż, nie ma się czym zachwycać. Więc zaopatrzyła się w egzemplarz Zmierzchu, tymczasowo, rzecz jasna i czekała, aż geniusz Meyer uderzy ją w łeb. I doczekała się ciosu, a jak. Właściwie już na samym początku została ogłuszona... przez kompletny brak czegokolwiek, co mogłoby do lektury zachęcić, o zatrzymaniu na dłużej już nie wspominając... Więc co? Co? Co? Co? Co to jest, to tajemnicze ‘coś’ stojące za sukcesem serii? Bo Owca jakoś niespecjalnie łyka wersję o księciu z bajki o jakim marzy każda z nas. Bez jaj, takich rzeczy było, jest i będzie na pęczki i to w dużo bardziej zjadliwej wersji i... jest sens zdawać to samo pytanie po raz wtóry?

Sama fabuła boli. Jest nieciekawa, przewidywalna i ... [wstaw dowolny pejoratyw]. Nie sądzę, żeby uchowała się jakaś jednostka nie znająca historii Belli i Edwarda, ale Owca i tak ją przybliży, od tak, dla zasady. Bella przeprowadza się ze słonecznej Arizony do Forks, najbardziej zachmurzonego miejsca w Stanach (podobno). Tam zostaje przywitana przez ojca, takiego samego mruka, jak ona sama, oraz chordę chętnych przyszłych przyjaciół. Nie pytajcie Owcy, czemu Bella – osoba kompletnie niczym się nie wyróżniająca (a przynajmniej niczym pozytywnym), a w zasadzie po prostu mdła, w tempie ekspresowym zaskarbia sobie sympatię całej szkoły, bo jest to jedna z tłajlajtowych zagadek, na które nie dane Owcy poznać odpowiedzi. Najpewniej jest to kolejny patent szanownej autorki na zbudowanie Mary Sue z kości i zajebistości. No jak coś robić, to porządnie. I co jak co, ale Zmierzch Stephenie rozjechała bardzo skutecznie. Wracając do fabuły, Bella poznaje Edwarda – przystojnego, inteligentnego, boskiego, jak to bóg, normalka. Jest nim zafascynowana, nic zresztą dziwnego, skoro pan jestem-jak-ninja-kamuflaż-to-dla-mnie-łatwizna-w-końcu-od-niego-zależy-moje-przetrwanie na jej oczach zatrzymuje gołymi rękoma rozpędzony samochód. Cóż, to faktycznie może wydać się nieco intrygujące. Kilkadziesiąt obfitujących w fascynujące zdarzenia stron później między nastolatkami (no, Edward jest nieco oszukanym nastolatkiem, ale mentalnie nadal nim pozostaje, a czymże jest metryczka wobec mentalności) zaczyna coś się dziać, miłość konkretnie. I to nie byle jaka miłość: ogromna, bezkresna wręcz. A bohaterowie są sobie przeznaczeni, absolutnie, w końcu ubrali się tak samo na wycieczkę po lesie. Szczęście, że Bella nie przywdziała sukienki. Chociaż dużo by to nie zmieniło, najwyżej Edwardo wyglądałby jak model reklamujący kilt, zamiast modela reklamującego jeansy. I w tym momencie Owca nie musi się nawet silić na złośliwość, bo ów zwrot został użyty w powieści co najmniej trzy razy. A pod sam koniec – ło matko i córko – akcja! Ale autora dość szybko się z nią rozprawia, w końcu musi zdążyć przed szkolną potańcówką, bo czymże byłby Zmierzch, gdyby nie został zakończony tańcem przytulańcem?

Styl? Kunszt pisarski? Nie ma go, więc o czym tu pisać? Są tacy, co twierdzą, że to wina tłumaczenia. Ale nie oszukujmy się, żaden tłumacz nie jest w stanie tak skopać tekstu.

Konstrukcja bohaterów? Napisanie 'Bella dużo myślała' nie sprawi, że Bella faktycznie będzie personą o niesłychanie bogatym życiu wewnętrznym. W istocie okazuje się, że przed pojawieniem się w jej życiu Edwarda, Bella nie myślała w ogóle. Bo i o kim? Edward? Tak, kolejna ponadprzeciętność na dwóch (boskich!) nóżkach. Tak, tak, cóż za sprytny patent, aha, połączę mhhhrok z subtelnością, siłę z delikatnością, sru tu tu tu, stworzę rozdartego artystę co to wśród sprzeczności się porusza. Cwane, nie powiem... A reszta? Reszty nie ma, co prawda parę imion zapada nawet w pamięci, ale wyłącznie w charakterze scenografii.

Więc Owca znów pyta: co takiego jest w tych książkach? Bo nawet logika się z nich zmyła. Kiedy pierwszy tom pozostawił dziewictwo Belli w stanie nienaruszonym, Owca pomyślała: cóż, przynajmniej to się trzyma kupy. A tu co? Brak krwiobiegu nie zdołał powstrzymać Eda przed jakże widowiskowymi podbojami łóżkowymi z Bellą (po ślubie, oczywiście, jak bozia przykazała). A to tylko czubek góry lodowej.

Podsumowując: Owca myślała, że jeśli po jakimś tam czasie spojrzy na Zmierzch z dystansu i na chłodno, zdoła jednak coś z niego wyłuskać. Odczekała, spojrzała, przeanalizowała i wie tyle samo, co na początku, innymi słowy nie wie nic. To nie tak, że taki ze mnie podły stwór co to zawsze musi być na opak, a malkontenctwo wzniósł do rangi stylu życia. Owca ceni sobie dobry romans. Owca wierzy we wszystkie te wartości, które nieudolnie starała się ukazać Meyer. Ale nijak nie rozumie, jak wesoła grafomania tej pani mogła zostać uznana za dzieło o niebagatelnej wartości. Bo wartości w tym tyle, co z tyłu na okładce, tuż nad kodem kreskowym. Nie, nie chcę obrażać fanów serii. W końcu jeśli wierzyć panu Grzeszczykowi: Gdy nic zostaje czymś – to pewne, że coś w tym jest. Owca niestety nic takiego w Zmierzchu nie dostrzega i nie zamierza lektury polecać. A jedyna sensowna odpowiedź na zadane na początku pytanie: dużo przepakowanych hormonami nastolatek i niezwykle udana promocja.

Owca ocenia: 1/10
Twilight | Wydawnictwo Dolnośląskie | 2007