Tak, tak, stąd - jeśli zerkniecie w stopkę posta - łatka z owczym marudzeniem. Bo jest to rzecz kompletnie dla Owcy niepojęta. Nie ze względu 'mechaniki' - to Owca była sobie w stanie wytłumaczyć. Jakoś. Ale niespecjalnie rozumie, w jaki sposób panom została przyczepiona etykietka muzycznych dupodajek. Już całkiem Owca pominie fakt, że rzyga - przepraszam za dosadność - kiedy słyszy 'komercha, o lol' i kiedy czyta wypowiedzi osobników, które chyba gdzieś po drodze zgubiły znaczenie tego pojęcia. I Owca nie chciałaby być na ich miejscu, kiedy pewnego dnia sobie uświadomią, że ich super duper niszowe zespoły (nie trzeba nawet wskazywać palcem) również są komercyjne, a choćby dlatego, że panowie (bądź też panie) za swoją sztukę zgarniają kasę. Bo gdyby nastawione to było na coś innego - muzyka byłaby dostępna zupełnie za darmo lub za symboliczną kwotę, nie byłoby potrzeby zostawiania w empiku 30-70zł. Nic to, wracając do samego Linkin Park: być może owczy móżdżek nie ogarnia tej kuwety, a Linkini to wirtuozi ciągnięcia kasy - bo Owca nie widzi, ani w MtM, ani w ATS żadnych zabiegów przemawiających za tym, że wydawnictwa te były skierowane wyłącznie na wysoką sprzedaż. Spójrzmy na liczby (naturalnych wrogów Owcy): Hybrid Theory - dziś diamencik. Meteora - ponad 800 tys sprzedanych płyt na samym starcie. Przy MtM nieco ponad 600 tys. ATS - 240 tys. Tendencja zniżkowa jest dość wyraźnym znakiem, że coś tu nie gra. Zresztą co poniektórzy fani na MtM zareagowali niemal alergicznie i nie mogło to ujść niczyjej uwadze. No i tak kompletnie łopatologicznie: czy zespół, który na fali swojego stylu sprzedał tyle płyt, chcąc sprzedać ich jeszcze więcej... zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni? Tylko Owca widzi w tym pewną sprzeczność? Bo już wydanie Minutes... było ryzykiem. Podążanie tą drogą było w takim układzie głupotą. Dobra, dobra, czas na pointę: Owca zmierza do tego, że łatka 'komerchy' nijak do LP jej nie pasuje. Zespół nie raz, nie dwa mówił, że chce się rozwijać i to właśnie zrobił. Że nie nagrali niczego nowego, świeżego, że to wszystko już było? Owszem, było. Ale nie u nich. I patrząc na całokształt twórczości, można śmiało powiedzieć, że panowie nieugięcie prą do przodu. A że swoją muzyką świata nie zmienili? Nigdy wirtuozami nie byli, powiedzmy to sobie szczerze, i raczej nimi nie zostaną. Ale nie przeszkadza to im w robieniu swojego, czyli dobrej muzyki.
Sam album sprawił Owcy trochę trudności przy ocenie. Z jednej strony chciała ocenić oddzielnie każdy numer. Z drugiej przekonała się już, że wyrywkowe przesłuchanie nie jest najlepszym pomysłem, bo ATS to album koncepcyjny, powiedzmy, 'nierozerwalny' i nie można go potraktować jak na przykład Zielonego 'American Idiot', który miał co prawda linię fabularną i składał się na konkretny obrazek ale da się słuchać w dowolnej kolejności i nie wpływa to zbytnio na odbiór. Owca pamięta, jak parę dni przed premierą Amazon (czy coś w tym guście) udostępniło kilku(nasto?) sekundowe urywki wszystkich numerów. I to była totalna klapa. A niedługo po tym mieliśmy wyciek (kontrolowany?). I dobrze się stało, bo to mocno skrótowe przedstawienie nie pokazało albumu z najlepszej strony. Ani nawet z dobrej. A usłyszenie rapującego Cześka wyrwanego z kontekstu - to było dość... niecodzienne. Jednak w końcu Owca dorwała album w całości i tak go przesłuchała, od deski do deski. Wrażenie? Przed premierą Mike Shinoda mówił coś, o zabraniu nas w podróż. I ujął to bardo dobrze, bo takie właśnie wrażenie odniosła Owca. Granica między jednym numerem, a drugim była praktycznie niedostrzegalna i przyniosło to odpowiedni efekt - przez album da się 'przepłynąć'. Do tego dochodzi nam sześć wstawek budujących klimat, i tak ładnie utrzymywany w 'pełnych' utworach. Dopiero po kilkukrotnym przesłuchaniu całości, Owca zdołała wyłuskać swoich ulubieńców: Burning in the skies, które spokojnie można nazwać popowym, w niczym mu nie uwłaczając i When they come for me z genialnym 'egzotycznym' (czy jakkolwiek to nazwać) bitem w tle. Właściwie poza trochę zadziornym rapem w When... aż do dziewiątego numeru można powiedzieć, że dryfujemy sobie na łagodnym wokalu Chestera i Mike'a i przyjemnym bicie, z czającą się gdzieś pomiędzy gitarą. W końcu Mr. Hahn ma coś do roboty, po elektronicznym zastoju na MtM. A Owca nie ma pojęcia, czemu za każdym razem, kiedy dociera do refrenu Waiting for the end ma nieodparte wrażenie, że za chwilę usłyszy: dwie małe małpki, mały mają świat... I w końcu docieramy do Blackout, zaczynającego się bardzo niepozornie, bo od wesoło brzmiących klawiszy, które obecne są już przez większą część utworu. Tam właśnie Czesław śpiewa... rapuje, a w refrenie przypomina sobie, że darcie mordy zawsze było jego mocną stroną. Nie zapomina o tym we Wrectches and kings - numerze najbliższym hybrydowym klimatom: rapowana zwrotka + krzyczany refren. Po kolejnej wstawce wracamy na spokojne wody Iridescent, dalej The Catalyst wybrany na pierwszego singla - i słusznie, bo zdaje się być ładną 'klamrą' oddającą klimat płyty. A kończymy balladą The Messenger - popisem wokalnym Benningtona. Niektórzy mówią, że to najmocniejczy punkt ATS, inni się z tym nie zgadzają... I Owca siedzi w drugim okopie, bo też uważa, że na albumie znajduje się kilka numerów dużo ciekawszych.
I co mogę powiedzieć o A Thousand Suns? Z pewnością jest to album ciekawy, inny, potrafiący przykuć uwagę. Nie ma żadnych odskoków od poziomu i pod tym względem jest bardzo równy. I po prostu dobry. Ale. Zawsze jest 'ale', nie wiedzieliście? Ale po trzech latach czekania na album otrzymanie dziewięciu kawałków to zdecydowanie zbyt mało i chociaż nie można powiedzieć, że pozostaje niedosyt, bo całość jest dobrze wyważona, to nikt nie obraziłby się, gdyby było tego troszkę więcej. Poza tym za Owcą wciąż chodzą wszystkie te napędzacze tłumu i zagadki poprzedzające premierę. A co dostaliśmy? Tak, panowie rzeczywiście odeszli w końcu od radiowych objętości, ale dziewięć numerów to nadal nie za dużo, to po prostu nieadekwatne do oczekiwań. Owca odnosi wrażenie, że chłopcy po prostu zbyt podjarali się własnym artyzmem i tyle. A chociaż, jak już wspomniałam - album jest dobry - nie jest arcydziełem. Nie zmienia to jednak faktu, że to kawał porządnej, dobrej muzyki, w którą zostało przelane dużo serca. Widać, że chłopaki mają dużo radochy z tego, co robią i póki dalej będą tą drogą podążać - Owca zawsze będzie miała dla nich w zanadrzu kilka miłych słów.
Owca ocenia: 6.5/10