Ostatnio Owca zastanawiała się nad szkolnictwem w ogóle. Chciałaby powiedzieć, że liczyła wszystkie luki w naszym systemie edukacyjnym, ale niestety, zliczenie wszystkiego to temat-rzeka...
Zaczęło się od małej refleksji nad historią, konkretniej, zastanawiałam się nad maturą. W końcu coś mnie pchnęło na profil z rozszerzeniem, a tego niestety nie można zrzucić na zwierzęcy magnetyzm profesor J. Która, mimo że jest nauczycielem, czy raczej wykładowcą genialnym, nie jest w stanie przygotować nas do matury, bo ogranicza ją debilna podstawa programowa. Mam tu na myśli fakt wyjątkowo dziwacznego i zupełnie przeze mnie nie pojętego rozłożenia materiału na cały okres szkoły: historia jako odrębny przedmiot zaczyna się w IV klasie podstawówki, wtedy przerabia się starożytność i średniowiecze, jednak z dużym naciskiem na mity i legendy - przynajmniej taką partię materiału serwowały podręczniki Nowej Ery, z których nas uczono. Dalej, gimnazjum (nota bene największa porażka reform): znów, starożytność, średniowiecze, później dziura i bah!, czasem trafia się pierwsza wojna światowa. Ewentualnie secesyjna, ale to chyba zależy od kaprysu nauczyciela. A potem liceum... i znowu to samo, mocno naciągane 2,5 roku to za mało żeby przerobić całość materiału więc teoretycznie nie mamy prawa znać historii po latach 20. XIX wieku, nie wspominając już o historii współczesnej - to już czysta fantastyka. W tym przypadku teoria a praktyka to dwie różne bajki. Do dziś pamiętam, jak dwa lata temu koleżanka z klasy nie potrafiła powiedzieć, kiedy rozpoczęła się II Wojna Światowa. Praktycznie, jakim trzeba być kretynem? Teoretycznie, cóż miała prawo nie wiedzieć skoro w szkole się o tym nie uczyła, prawda?
Zaczęło się od małej refleksji nad historią, konkretniej, zastanawiałam się nad maturą. W końcu coś mnie pchnęło na profil z rozszerzeniem, a tego niestety nie można zrzucić na zwierzęcy magnetyzm profesor J. Która, mimo że jest nauczycielem, czy raczej wykładowcą genialnym, nie jest w stanie przygotować nas do matury, bo ogranicza ją debilna podstawa programowa. Mam tu na myśli fakt wyjątkowo dziwacznego i zupełnie przeze mnie nie pojętego rozłożenia materiału na cały okres szkoły: historia jako odrębny przedmiot zaczyna się w IV klasie podstawówki, wtedy przerabia się starożytność i średniowiecze, jednak z dużym naciskiem na mity i legendy - przynajmniej taką partię materiału serwowały podręczniki Nowej Ery, z których nas uczono. Dalej, gimnazjum (nota bene największa porażka reform): znów, starożytność, średniowiecze, później dziura i bah!, czasem trafia się pierwsza wojna światowa. Ewentualnie secesyjna, ale to chyba zależy od kaprysu nauczyciela. A potem liceum... i znowu to samo, mocno naciągane 2,5 roku to za mało żeby przerobić całość materiału więc teoretycznie nie mamy prawa znać historii po latach 20. XIX wieku, nie wspominając już o historii współczesnej - to już czysta fantastyka. W tym przypadku teoria a praktyka to dwie różne bajki. Do dziś pamiętam, jak dwa lata temu koleżanka z klasy nie potrafiła powiedzieć, kiedy rozpoczęła się II Wojna Światowa. Praktycznie, jakim trzeba być kretynem? Teoretycznie, cóż miała prawo nie wiedzieć skoro w szkole się o tym nie uczyła, prawda?
Na fali porażki tej samej koleżanki, która nie znała tak debilnie łatwej daty, Owca dość gładko przeszła do kolejnego tematu: czytania książek. Bo naprawdę nie trzeba być specjalnie oczytanym, czy rozgarniętym, żeby, już niech będzie ten 1 września, taka data nie otarła się o mózg. W końcu Kamienie na szaniec czyta się około V czy VI klasy podstawówki (później, jeśli się nie mylę, przerabia się je w I klasie gimnazjum) i szczerze, co jak co, ale Kamienie... odkąd pamiętam, były jedną z najbardziej poczytnych lektur w szkole podstawowej, Rudy był bożyszczem wypracowań o moim bohaterze et cetera. Co prawda teraz mogę się tylko domyślać, jak wygląda czytanie lektur w podstawówce, ale nietrudno odgadnąć, niestety. To znaczy, dzieci są teraz strasznie zajęte, jest tyle gier do przejścia i seriali MTV do obejrzenia... Ale tak sobie pomyślałam, czy czytanie książki naprawdę musi być przykrym obowiązkiem do odklepania podczas reklam na Włatcach móch? Oczywiście przy optymistycznym założeniu, że zostanie choćby odklepany.Szczerze mówiąc - i to jest okropne - dopiero kiedy poszłam do szkoły, dowiedziałam się, że czytanie może być nieprzyjemne. Jasne, są lektury, które czy się chce, czy nie, poznać trzeba i chociaż takiego romantyzmu Owca nienawidzi całym swoim przegniłym serduszkiem, to nie twierdzi, że jest zbędny. A zresztą twierdzi, ale to już inna kwestia... Krzyżaków znać trzeba, a chociaż legendarny statystyczny Polak głęboko w rzyci ma tabakierkę Podkomorzego, to znać to niestety trzeba, po co? Żeby zdać maturę, a choćby i metodą 3z. Więc okej, jest podstawa. Ale czy nie da się poupychać tu i tam choćby cieniutkich książeczek współczesnych autorów, które przemówiły by do dzieciaków i pokazały, że czytanie może być fajne? Przeczytanie którejś mini-powieści Pratchetta nie boli, wręcz przeciwnie (i, na Boga, być może w końcu ludzie zaczęliby odróżniać ironię od chamstwa...). Owca pamięta też serię wydawniczą książek dla młodzieży, ni cholery nie mogę sobie przypomnieć jej nazwy, czy choćby wydawnictwa, ale pamiętam Ucho od śledzia, Słoneczniki, Tabliczkę marzeń, Zapałkę na zakręcie... Bardzo sympatyczne powieści i Bóg raczy wiedzieć, ile Owca tego połknęła. Jak dziś stoimy z literaturą dziecięco-młodzieżową nie mam pojęcia, czy poza promowanym mhroczo-rhomantycznym nurtem uchowało się coś porządnego? Pewnie tak, ale coś tego nie widać. Gdyby takie lekkie lekturki weszły jakoś w tok nauczania być może dzieci nie zrażałyby się do wszelkiego słowa pisanego już w najmłodszych latach.
Ale tu znów wracamy do punktu wyjścia: cały ten system jest mocno podziurawiony, a wieczne reformy i zmiany podstaw programowych tylko pogarszają sprawę. Podobnie jak kolejny temat-rzeka: podniesienie VAT na książki. Ruch, jak dla Owcy ni chu-chu nie przemyślany i wygląda na to, że powoli zaczyna odbijać się czkawką. Znajdźcie mi książkę dla dziecka za stare dobre 19.80zł. Mało który rodzic wyda ponad 40zł na rozrywkę, po którą dziecko niezbyt chętnie - jeśli w ogóle - sięgnie. Zyski wzrosły? Nie jestem ekspertem, ale wątpię. Za to rosną stosy w "tanich książkach" i eBuchah.