Właściwie Owca chciała się troszkę rozpisać o
Sprzedawcach, ale ostatecznie brakło jej siły, polotu i wolnego czasu. Więc będzie krótka ni to refleksja, ni to zrzędzenie instant. To jest, do tej pory uważałam filmy Kevina Smitha za całkiem niezłe. Pierwszą część
Sprzedawców uważałam nawet za bardzo niezłą i do niedawna nie było mi dane zobaczyć drugiej. W zasadzie nie byłam nawet świadoma jej istnienia, a po obejrzeniu dochodzę do wniosku, że wolałabym dalej tkwić w tej nieświadomości. Między filmami jest dość spora przepaść czasowa, bo prawie dziesięć lat. Co jest fajne, to że w Dantego i Randala wcielają się ci sami aktorzy. Co fajne już nie jest, to że są jedynym mostem łączącym obie części. Pierwszą w skrócie można opisać mniej więcej tak: strach przed podejmowaniem decyzji i pchnięciem życia do przodu kończy się na miałkiej egzystencji bez perspektyw. Można oczywiście wyciągnąć jeszcze kilka równie sympatycznych wniosków, ale to tak w skrócie. Druga? Trudno stwierdzić. Marny humor, marna treść, ot, sama marność. I tu Owca zaczęła się zastanawiać, co do cholery skłoniło Smitha, jakby nie było zdolnego faceta, do sięgnięcia po tak marne chwyty, jak niesmaczne dowcipy o seksie, jeden na każdą minutę filmu? A może Owca znowu czegoś nie załapała? Cholera, możliwe, w końcu oglądała koło drugiej nad ranem.
Pierwsza część miała pewien przekaz. Druga to po prostu miałki gniot.