Wstępy są zawsze najgorsze, bo nigdy nie wiem, co właściwie powinnam w nich zawrzeć, tym bardziej jeśli idzie o pisaninę w zasadzie pozbawioną formy. I zazwyczaj kończy się na tym, że wstęp jest dłuższy od rozwinięcia i prawdopodobnie nikt nie dociera nawet do pierwszego zdania na temat. Dlatego powiem tylko, że do Simple Plan mam dużo sympatii ze względu na sentymenty, starczyło tej sympatii nawet na koncert trzy lata temu, choć wtedy nie byli nawet w pierwszej dziesiątce. Dlatego choć nie miałam co do ich nowego krążka zbyt wysokich oczekiwań, to jednak jakieś tam miałam. I w sumie sama nie wiem, czy się spełniły, czy nie.
Kiedy po raz pierwszy przesłuchiwałam Get... znów poczułam się jedenastolatką. Nie, to nie komplement, żadne sentymentalne wycieczki. Po prostu miałam wrażenie, że znów słucham tego samego albumu, który przyniosłam do domu siedem lat temu, przekonana, że to najprawdziwszy punk ;) I chociaż nie znoszę emotikonek w tekście, to aż trudno jej tu nie użyć. Mniejsza.
Jasne, patrząc na dyskografię Simple Plan i im podobnych, można się zastanawiać, czego się właściwie spodziewałam. Albo raczej na co miałam nadzieję, a mianowicie na jakiś rozwój, nie tylko w kwestii gładszej produkcji. Jest zmiana w stylu, ale trudno nazwać toto ewolucją. Ot, panowie wygładzili gitary i perkusję (w przypadku tej drugiej można się nawet zacząć zastanawiać, gdzie gra pałker, a gdzie automat...), poprzetykali piosenki ooohami, hoooami i ich wariacjami, tu i tam wsadzili trochę syntezatorów i klawiszy... czyli najbardziej skrótowo mówiąc, przekroczyli granicę między leciutkim rockiem a power popem tak bardzo, że ledwie widać kreskę (kłania się Summer Paradise - można spokojnie wrzucić do odtwarzacza pomiędzy Summer love Jedynego Słusznego Justina a Seana Kingstona - spokojnie, nie wypadniemy z klimatu). Czy to zmiana na lepsze, czy gorsze... Zapewne cios między oczy dostaną ci, którzy mimo wszystko byli przekonani, że słuchają rocka. Reszta powinna być zadowolona, bo na krążku nie brakuje wpadających w ucho melodii, średnio po trzy i pół minuty, czyli mamy garść hitów w sam raz do radia.
Choć kiedy panowie wspomnieli gdzieś, że zaczynają patrzeć również na klasyków myślałam, że to patrzenie przełoży się na nieco więcej, niż ramonesowe hey, ho, let's go! w jednym z kawałków na poprzednim albumie. Cóż.
Żadnych zmian nie ma również w warstwie tekstowej. Pięć na jedenaście utworów traktuje o życiu miłosnym i mniej lub bardziej udanych zalotach, kolejne pięć o życiu wewnętrznym w ogóle. Mamy też nachalnie kojarzący się z szarlotkowym You're gone kawałek Gone too fast, choć tu robi się już osobiście i aż głupio się czepiać, wiec zostawimy go w spokoju. Jasne, miłość to piękny temat i w ogóle, przede wszystkim temat-rzeka, o rozterkach sercowych można śpiewać bez końca, ale po dekadzie aktywności zespołu, można by się spodziewać poszerzenia repertuaru. I pewnie, choć linijka bad news, a history repeater/you can’t trust a serial cheater jest nie tylko życiowa, ale też dźwięczna, to trudno posądzić ją o głębsze znaczenie czy ambicję. Teksty, tak samo jak melodie, są po prostu ładne i zgrabne. Pytanie tylko, czy o to chodzi. Jest tam jakieś przesłanie, ma to ręce i nogi, ale czegoś brakuje. Posługując się metaforą, to jak libacja z sobieskimi impressami - człowiek szybciej rzygnie barwnikiem, niż zaszumi mu w głowie.
Poza tym to wszystko brzmi tak... kanadyjsko. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy nie mają tam w konstytucji paragrafu zobowiązującego zespoły do nagrywania piosenek, które w razie kryzysu mogłyby posłużyć jako soundtrack do młodzieżowego filmu, takiego, który zaczyna się od najazdu kamery na śpiącego bohatera, a kończy na balu. Oczywiście pod warunkiem, że jeszcze kiedyś powstanie w miarę zjadliwy film młodzieżowy.
Podsumowując, to nie jest zły album. Spokojnie można go polecać, jeśli ktoś lubi lekkie, wesołe granie. Owca lubi. Szkoda tylko, że panowie znów natłukli pół godziny radosnego muzykowania na jedno kopyto. Jeśli zespół z dziesięcioletnim stażem nadal nie odkrył schematu innego, niż zwrotka-refren-zwrotka-refren-mostek-2x.refren (ewentualnie refren póki starczy instrumentala) - to raczej niewesoło. Gdyby się wsłuchać, prawdopodobnie nawet dynamika całości byłaby taka sama, jak na trzech poprzednich krążkach. I jeśli przy następnej produkcji panowie się nie postarają, skończą w jednym worku z New Found Glory, Bowling for a Soup czy Blink182, zespołami z serii ej, to ta piosenka z tego filmu!, a tego im Owca nie życzy.
Płyta się pewnie w końcu osłucha i wyda lepsza, niż na ten moment. W końcu jak na porządne rockowe/power popowe granie przystało, mamy fajne melodie, które natychmiast wpadają w ucho i chwytliwe teksty nie całkiem o niczym. Pytanie tylko, czy starczy tego fajnego i chwytliwego, by na dłużej zapaść w pamięć, o muzyce w ogóle nawet nie wspominając.
Płyta się pewnie w końcu osłucha i wyda lepsza, niż na ten moment. W końcu jak na porządne rockowe/power popowe granie przystało, mamy fajne melodie, które natychmiast wpadają w ucho i chwytliwe teksty nie całkiem o niczym. Pytanie tylko, czy starczy tego fajnego i chwytliwego, by na dłużej zapaść w pamięć, o muzyce w ogóle nawet nie wspominając.
Mimo sympatii do zespołu, w skali szkolnej trudno wystawić coś innego, niż mocna trója, co przełoży się na pięć owieczek-piratów.
Owca ocenia: 5/10
PS Poprawka, po głębszym przemyśleniu sprawy, Owca jest jednak nieco zawiedziona. Miała nadzieję, że panowie ruszą bardziej śladami Green Day, niż reszty wesołego tałtajstwa.
PS2 Pół królestwa i sokowirówka temu, kto mi powie, o co chodzi z szaloną interlinią za każdym razem, kiedy w poście są różne wielkości czcionki...