12/19/2011

Owczym okiem na muzykę #5 Avril Lavigne - Goodbye Lullaby

Nie to, że postanowiłam zgnoić Avril ot tak, z urzędu, bez przesłuchiwania albumu. Bóg raczy wiedzieć, że do każdej muzyki staram się podchodzić pozytywnie, bez względu na gatunek i urocze przywary samych wykonawców. Więc bez względu na to, jak bardzo irytuje mnie w Avril wszystko - od przesłodzonego głosu po image rozwydrzonej trzynastolatki - do "Goodbye Lullaby" podeszłam raczej pokojowo nastawiona. Niestety, nic za darmo, za naiwność też się płaci.

Mogłoby się wydawać, że Avril przeszła długą drogę. Najpierw debiutancki Let Go (2002) nagrany w duchu kanadyjskiego punku (czyli w sumie nie-punku...), gdzie artystka prezentowała typowy obrazek "jak gimnazjalistka wyobraża sobie bunt i anarchię" w połączeniu z typową pozą a'la lata 80. i wczesne 90., czyli grunge pełną gębą: hodowanie garba i zasłanianie 3/4 twarzy nieco przetłuszczonymi włosami. Potem zaserwowała nam kolejny album, wydany w 2004 Under my skin, który niemalże uczynił z niej następczynię następczyni... następczyni... następczyni... Alanis Morisette. I po szczerości - płytka była całkiem zjadliwa. Zdawało się, że Avril dojrzała. Może i dojrzała, szkoda tylko, że po trzyletniej przerwie postanowiła cofnąć się w muzycznym rozwoju, obwiesiła się tyloma różowymi ozdobami, ile można zmieścić na tak drobnej osóbce, podprowadziła ramones'owe zakrzyknięcia i przerobiła na własną modłę - wszak punk i anarchia musi być! - i nagrała płytę... cóż, kiepską, monotonną i przeprodukowaną. Przy nagrywaniu najnowszego krążka wiele nie zmieniła, poza farbą do włosów. Ot, postanowiła kontynuować tradycję The Best Damn Thing czyli przekształcać muzykę w czysty pop - bo co by nie mówić, wcześniej było raczej rockowo - i nadal dzielnie reprezentować rozwydrzone trzynastolatki całego świata. Chłopcy uprzednio grający na instrumentach w większości zostali zastąpieni przez automaty - chyba że to jednak oni generują to makabrycznie sztuczne brzmienie - a Avril kompletnie zarzuciła komponowanie jako-takiego gitarowego grania na rzecz masowej produkcji piosenek pod Disneyowskie filmy.

Na dobry początek Avril funduje nam rzewną półtora minutową przyśpiewkę o gwieździe rocka co to zawsze będzie czarną gwiazdą, na dodatek błyszczącą (młody Hendrix?). Apostrofa do Jimi'ego czy pseudo-artystyczno-metaforyczny gniot? Trudno stwierdzić. Z szacunku do Hendrixa jestem za drugą opcją. Cała piosenka skupia się na motywie irytujących, pozytywkowo brzmiących klawiszy. W sumie taki wstęp miałby sens, gdyby cała płyta była utrzymana w słodko-rzewnym klimacie... co zresztą miałoby sens, skoro album nazywa się Pożegnalne kołysanki tak w łopatologicznym przekładnie... ale że Avril jest anarchistką to posyła sens w krzaki i zaraz po tym, jak zaczynamy wkręcać się w brzmienie spada na nas wybrany na singla What the hell. Z początku brzmi trochę jak Smash Mouth. Właściwie bardzo jak Smash Mouth, co oczywiście nie jest zarzutem. Trwa to jakieś pięć sekund. Dalej to już standardowe brzmienie pierwszej z brzegu gwiazdki pop śpiewającej pod podkład muzyczny zaiwaniony z piwnicy Steve'a Harwella. W warstwie lirycznej standard - Avril, posługując się dźwięczną rymowanką dokonuje analizy swojego życia, podsumowując je zwięźle: what the hell? - co stanowi w zasadzie pointę całej piosenki. I życia zawodowego Avril, gdyby dokonać głębszej analizy. Pojawia się też ważne postanowienie: od teraz dziewczyna będzie szaleć. Ten... nie wyśpiewała o tym już jakichś dwóch albumów? Czy w takim razie tekst nie traci sensu? Cóż.

Dalej mamy dwa kawałki, które równie dobrze mogłyby być jednym - czemu by nie, skoro w obu słychać ten sam monotonny bit automatu perkusyjnego i jeszcze bardziej monotonną gitarę akustyczną przepuszczoną przez kolejny automat. Lecim dalej - Smile, czyli łatwo wpadający w ucho, pocieszny numer, w którym w końcu pojawia się przebłysk prawdziwej gitary pod postacią dwóch chwytów w układzie "play and repeat" i tak do refrenu, gdzie zostają niemal zagłuszone przez... przez cokolwiek to jest, co pojawia się w większości "rockowych" piosenek.

Po chwilowym ożywieniu wracamy do nudnawego grania, które niby smętne nie jest, a i tak ciągnie się jak glut. Tu szczególnie rzucają się w oczy marne zdolności Avril, która z niemożności wykonania vibrato czy choćby jakiejś sensownej zmiany tonacji skupia się na stękaniu o-o-o, e-e-e i ooo-OOO-ooo. Ten właśnie klimat, czyli smęcenie z akustykiem i smyczkami pod pachą, utrzymuje się już do końca. Można się zatem zacząć zastanawiać, co do cholery robią tu What the hell Smile, jedyne numery z jako-takim jajem. Bez nich być może płyta byłaby jednym wielkim smętem, ale przynajmniej smętem współgrającym z tytułem, oprawą graficzną i konwencją w ogóle. Tyle że ludzie - a konkretnie grupa docelowa - smęta by raczej nie kupili, a oba wspomniane utwory zostały wybrane na single promujące całość. To się szczęśliwy nabywca może zdziwić.

Na sam koniec Avril serwuje - a przynajmniej w wersji ścią legalnie zdobytej przez Owcę - akustyczne wykonania kilku utworów z płyty i, uwaga, cover Knockin' On Heaven's Door. I jedyne co mi przychodzi na myśl to kobieto, miejże odrobinę przyzwoitości i zostaw Gunsów*. Płaski i prawie że drewniany w swej elastyczności głos pani Lavigne  kompletnie rozjeżdża wykonanie, dziewczyna wypada z tonacji bądź też, co bardziej prawdopodobne, zmienia ją celowo i, nie owijając w bawełnę, jest do dupy. Przeżyłam chwilę grozy widząc wśród akustycznych wykonań Wish you were here, na szczęście Avril wraca do własnego repertuaru nie naruszając czci i chwały Pink Floyd. Za to na plus - o dziwo - można zaliczyć ostatni bonus czyli cover Bad Reputation. Co prawda słowa brzmią cokolwiek śmiesznie wypływając z uśmiechniętego pysia Avril i całość jest nieporównywalna z zadziornym wokalem Joan Jett, ale w ogólnym rozrachunku brzmi to-to całkiem nieźle. Dziewczyna odnajduje się w takim klimacie i może w takim powinna zostać. I być może wszystkim wyszłoby to na zdrowie.

W sumie mamy około godziny nudnawego, prawie balladowego grania z dwoma energicznymi odskokami w postaci wspomnianych już Smile i What the hell. Kierowcom się nie poleca, za to większość kawałków nadaje się idealnie, jeśli jesteście zwariowanymi nastolatkami, wypisujecie głębokie myśli na swoich kwiecistych trampkach od Converse'a i zamierzacie cierpieć w slow-motion. Powtarzane w kółko "damn" i "hell" dość wyraźnie wskazują docelowych odbiorców, buntowników z przeceny, którzy zapewne za chwilę polecą w stronę Green Day i dalej, siejąc spustoszenie wśród fanów i zadając kolejnego kopniaka i tak już słabej reputacji, narażając na śmieszność wszystkich posiadaczy trampek i kolorowych włosów.
Podsumowując... what the hell?

*Dylana, kobieto, zostaw Dylana. Pardon, wstyd, Owcu, fstyt wręcz :x

Owcza ocena: 3/10