1/14/2012

Owca vs nonsens #5 O szkole raz jeszcze

Dzisiaj trochę o szkole. Jasne, w końcu co ja tam mogę wiedzieć o systemie szkolnictwa i wszystkich tajnikach oświaty skoro ledwo co dostałam prawo wyborcze i - powiedzmy sobie szczerze - nie jestem najbystrzejszą rybką w stawie...

Ano coś tam mogę wiedzieć, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że nieco więcej, niż całe to szanowne towarzystwo podejmujące decyzje. Być może zbyt blisko stoję, żeby widzieć cały obrazek, ale cóż. Przynajmniej widzę szczegóły.
Zacznijmy od studniówki, a konkretnie od bezwzględnego zakazu alkoholu. Nie mówię, że to całkiem niedorzeczny pomysł, bo nie chodzi w końcu o urządzenie imprezy rodem z American Pie. Chodzi raczej o bezwzględny zakaz wypicia choćby symbolicznej lampki szampana i o to, jakie konsekwencje może ponieść delikwent, który wypił sobie jedno piwko przed. I gdzie tu logika skoro lwia część uczestników ma ukończone 18 lat? Nie chodzi nawet o szkołę, bo ta ani takich zakazów nie narzuca, ani nie ma na to wpływu. W tym cały pic, że kuratorium oświaty traktuje studniówkę jako imprezę szkolną. Ha ha. Impreza nieorganizowana przez szkołę, odbywająca się poza szkołą, nawet w najmniejszym stopniu niefinansowana przez szkołę... a tu proszę, mimo to impreza szkolna.
Druga rzecz - wciąż a propos studniówki - karteczki od rodziców. Ano właśnie, bo jeśli delikwent będzie chciał wyjść przed czasem - a przypominam, ze całość trwa od 22 do 5 - potrzebuje karteczki od rodzica. Jak tłumaczyła szanowna dyrekcja, bo też tym razem to jej wymysł, spowodowane jest to lokalizacją. Miejsce raczej odludne, na prawo pole, na lewo pole, i jak tu wypuścić młodzież bez niczyjej opieki? Więc teraz pytanie do szanownej dyrekcji: skoro wokół pole a do cywilizacji daleko, kto wybierałby się do domu spacerkiem? O 2 nad ranem, w sukience i szpilkach, w środku zimy, na odludziu? Pomysł szlachetny. Szkoda tylko, że głupi.
Kolejna sprawa. Oceny. Zarówno przedmiotowe jak i z zachowania. Zacznijmy od punktacji zachowania. Obecnie wprowadzono właśnie system punktacji, gdzie uczeń zaczyna od 30 pkt (tj. zachowania poprawnego) a za każdą zasługę/przewinienie punktacja jest odpowiednio podnoszona lub obniżana. Szkoda tylko, że ktokolwiek jest autorem tego systemu wszystko obmyślił sobie bardzo ładnie, tylko gdzieś po drodze zgubił logikę. Tak więc za jedną nieusprawiedliwioną godzinę otrzymujemy -0,5. Tyle samo otrzymujemy za spóźnienie, a to oznacza 5 min po dzwonku. Więc pytam: jaki sens ma przychodzenie na lekcję z tym lekkim poślizgiem jeśli mam być za to ukarana tak, jakbym po prostu całą lekcję sobie olała? Jeśli do szkoły dojeżdża się autobusem czy tramwajem część spóźnień jest nieunikniona, dlaczego, nie trzeba chyba wyjaśniać. Oczywiście pomysłodawca pomyślał i o tym - jeśli spóźnienie wynika z błędu MPK nie są odejmowane punkty. Tylko jak to udowodnić?... Nie wspominając już, że najwięcej punktów można sobie strącić "ignorując szkolne imprezy i wyjścia". I tak, tutaj będę bardzo mocno subiektywna, ponieważ sama dostałam po łbie za "zignorowanie szkolnej imprezy" - to jest dostałam maksymalną ilość punktów ujemnych, zresztą nie ja jedna - za olanie uroczystości, które grubo wykraczały poza godziny lekcyjne. Szkoda tylko, że nikt nie pytał, czy sterczenie na sali gimnastycznej nie koliduje aby czasem z czyimiś planami. Ja rozumiem, że jakieś tam kursy maturalne czy szkoła muzyczna nie są nawet w połowie tak ważne, jak oklaskiwanie natchnionych oracji dyrektorskich, ale hej, zawsze można było zapytać. A o tym drobnym fakcie, że być może są osoby z problemami finansowymi, które nie mogą sobie pozwolić na wyjścia do kina czy wycieczki, nawet nie będę wspominać...
No i w końcu system oceniania przedmiotowego. To jest dopiero ubaw. Do niedawna każdy nauczyciel miał własne progi, adekwatne do wymagań i nauczania. Niestety, tu też wprowadzono "ulepszenia" - narzucenie wszystkim jednakowych progów. A to, nie oszukujmy się, czysty debilizm. Uniwersalny system oceniania sprawdziłby się doskonale, gdyby tylko wszystkie szkoły uczyły na tym samym poziomie. Tak nie jest, wszyscy o tym wiemy, i mamy absurdalną sytuację gdzie jednakowe wartości nie są sobie ani trochę równe. Czy naprawdę potrzeba geniusza, by zauważyć, że 65% w szkole na dobrym poziomie - nie monstrualnie wysokim, ale dobrym - nie jest nawet zbliżone do 65% w ogólniaku, który przyjmuje ludzi poniżej tych głupich 70 punktów? I że ustalenie progów powinno zależeć od nauczyciela, bo też każdy ma własny program i wie lepiej, czy minimalne minimum wiedzy to 30% czy 42% z wymaganego zakresu materiału? Pierwszy lepszy przykład z brzegu: do tej pory moja historyca miała dość niski próg zaliczający. Nie dlatego, że uczy bandę kretynów, a dlatego, że cholernie wymagająca z niej babka i nawet 30% to dużo. Potem weszły nowe przepisy i narzuciły jej próg. I jaki efekt? Tłum na zaliczeniu mógłby konkurować z żałobnikami po Elvisie. A chociaż historyca budzi powszechny postrach na  korytarzach to jest jedną z najcieplejszych i najbardziej wyrozumiałych osób wśród całego grona pedagogicznego. A przecież nie zmieni metod nauczania.
Niezbyt fajna sytuacja, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, ze jego średnio bystry kolega z ławki wykazuje się większą logiką niż całe polskie szkolnictwo razem wzięte.