1/30/2012

Owczym okiem na film #14 Świątynia

Co robisz kiedy jesteś w obcym miejscu a tubylec z nożem rzeźnickim i fatalnym akcentem każe ci się wynosić? Wynosisz się, bo tubylec, niezależnie od intencji, ma rację. 
Co robisz, kiedy w środku lasu spotykasz podejrzaną dziewczynkę, która prowadzi cię w jeszcze bardziej podejrzane miejsce? Nie idziesz za nią, bo jak pewnego razu zauważył Agent J - mała Tiffany coś kombinuje.

Co robisz, kiedy w rzeczonym podejrzanym miejscu znajdujesz (uwaga, spoiler!)skrzynie z trupami(koniec uwagi)? Uciekasz galopem i przekazujesz sprawę kolegom w niebieskich piżamach.
Jeśli postępujesz inaczej, znaczy że z logiką u ciebie nie najlepiej. No, chyba że akurat występujesz w kanadyjskim filmie.

Przysięgam na Boga, nie jestem ani trochę uprzedzona do Kanadyjczyków. Mają świetne kreskówki, hokeistów i kulturę w ogóle - no, może poza płytkimi, pseudo-śmiesznymi programami muzycznymi. Ale dlaczego za każdym razem kiedy napotykam "poważniejszy" film ich produkcji ręce po prostu opadają? W Świątyni znajdują się dokładnie wszystkie elementy, które mnie odstraszają: chodzenie na skróty, drewniana gra aktorska, brak logiki i konsekwencji... A co mnie razi najbardziej - nie owijając w bawełnę - gówniany risercz. Serio, widywałam opowiadania siedmiolatków, które były bardziej dopracowane pod względem realiów niż to-to.

Zacznijmy od początku: rzecz dzieje się w małej polskiej wiosce, Alwainii. Brzmi swojsko, co nie? Z powodzeniem mogłaby się wtopić w zaścianki w okolicach Soplicowa. Zresztą jak powszechnie wiadomo wśród naszych przyjaciół zza Wielkiej Wody - Polska leży gdzieś między Narnią a Tybetem, także wszystko w porządku. Nie, nie, nie czepiam się. Wszak spojrzenie na mapę jest wysiłkiem ponad miarę.

Ulubiona horrorowa kreacja. Jack Nicholson w Lśnieniu?
Nah. Henryk, wiejski rzeźnik!
Och, nie zamierzam także narzekać na obsadę. Wiadomo, tę dobiera się tak, by obsadzić jak najwięcej krewnych i znajomych królika. Obsadzać po warunkach? I co jeszcze, może wymagać od aktorów poprawnego akcentowania? Pff. Nie żeby miało to wielkie znaczenie, tak czy siak jedynym członkiem obsady, który jako tako się sprawdził jest Aaron Ashmore, który wcielił się w postać Marcusa. Obok niego w rolach głównych pojawiają się Cindy Sampson i Meghan Heffern. Choć tak na dobrą sprawę tę drugą trudno o cokolwiek posądzić, bo grała niby przez lwią część filmu, a jej kwestie można by zliczyć na palcach jednej ręki. Za to pani Sampson? Dobra do teatru kukiełkowego, tam nikomu drewno nie przeszkadza. Trzeba jej oddać nieco sprawiedliwości - ładnie zagrała opętanie. Szkoda, że tylko tę jedną scenę. Można by się zastanawiać, czy wcześniejsza nieudolność jest winą aktorki, czy scenariusza. Ale jak dla mnie dobra aktorka potrafi uratować niejeden nędzny scenariusz i tego się będę trzymała. Tu sytuacja nam się odwraca, zamiast nadać filmowi jakiejś głębi czy czegokolwiek Cindy snuje się w tę we w tę po planie grając słynne Niewiadomoco. Ale ale, nie zapominajmy o poruszającej roli Henryka (Trevor Matthews) - Oscar dla tego pana za tak wierne oddanie postaci. Wiejski rzeźnik wyglądający jak zderzenie kłusownika z harleyowcem? No ja to kupuję.

Mamy za to jeden bardzo mocny plus - właśnie wspomnianą wyżej scenę opętania. Mamy tajemniczego demona, poznajemy w końcu clue. Pojawia się motyw odbicia w lustrze żywcem wyjęty z obrazu Magritte'a - i przyznam, że jest to mój ulubiony fragment filmu, bo mam lekkie spaczenie na punkcie luster. I  Magritte'a. Poza tym dość ciekawe egzorcyzmy i przyznaję, aktorzy spisali się całkiem nieźle. Oczywiście w momencie wkroczenia Henryka cały klimat znów nam pryska i zamiast grozy na myśl przychodzi dowcip o kebabie i "kujciaku". No ale wszystkiego mieć nie można.

Tradycyjne polskie obrządki.
Sam pomysł nie był zły. Może i mocno oklepany, ale w żadnym stopniu nie przekreśla to produkcji. Szkoda tylko, że twórcy wzięli się za niego od dupy strony i wszystkie interesujące wątki ukrócili jednym cięciem. Ba, nawet ich porządnie nie rozpoczęli. Uwielbiam dopracowane historie, uwielbiam, kiedy autor obmyślił każdy szczegół, opracował podłoże legendy/klątwy/czegokolwiek, zadbał o szczegóły, wszystko ładne uzasadnił, stworzył spójny, logiczny obrazek... Dlatego takich niedorobionych bzdet jak tu znieść po prostu nie mogę. To klątwa, która nie może być zdjęta - informuje nas Henryk na sam koniec. Okej... kto ją rzucił? Dlaczego? Po co? Na czym tak w zasadzie polega? O co tu tak w gruncie rzeczy biega? Skąd motyw maski? Całkiem interesujący, notabene. Może słówko o tym, dlaczego opętanemu delikwentowi serwuje się podczas egzorcyzmów lobotomię? Albo choćby jedno krótkie zdanko na temat posągu i mgły? Ech, zbędny wysiłek, na co widzom ten jakże drobny szczegół...

Kiedy podzieliłam się moimi spostrzeżeniami z kumplem usłyszałam "aj tam, aj tam, już nie bądź taka polaczkowata". I tu podkreślam - to nie żadna polaczkowatość. Nie przejechałam się po Świątyni, bo nie podoba mi się, że kaleczyli język polski a język polski to język polski i kaleczyć go nie wolno, a Słowacki wielkim poetą był, wara od Polski, hej! W zasadzie dobór kraju od samego początku uznałam za plus. Cholernie mnie za to razi, że całkiem olano sobie jakikolwiek risercz, całą wiarygodność posłano w krzaki, obsada została dobrana fatalnie i poza tymi 10 minutami całość była kompletnym odwalaniem fuszerki. A ja naprawdę nie lubię marnować czasu na fuszerki, nieważne czy rzecz dzieje się w Polsce czy w Zimbabwe. Nie polecam.

Owcza ocena: 2/10
The Shrine | Scenariusz: Jon Knautz, Brendan Moore | Reżyseria: Jon Knautz | 2010