6/10/2012

Owczym okiem na film #19 The Eye 10

Nie wiem - oto słowo, a właściwie zwrot klucz w tym wpisie. Nie wiem kompletnie nic na temat azjatyckiego kina. Nie mam pojęcia, cóż jest takiego śmiesznego w azjatyckim humorze. I w końcu nie wiem kompletnie, co mam sądzić o Gin gwai 10. Mam oczywiście jakieś tam mgliste pojęcie na temat tego wszystkiego, o czym przed chwilą wspomniałam. Obejrzałam ileś tam tajlandzkich/azjatyckich produkcji, a od czasów Wielkiego Odgrzewania Kotletów w USA nie sposób choćby nie kojarzyć pi razy drzwi azjatyckich patentów na straszenie. Ale, no właśnie, jest to raczej jakieś tam ogólne wyobrażenie, niż rzetelna wiedza. Dlatego kompletnie nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po tak dziwnej - jak dla mnie - mieszance. Z jednej strony oczekiwałam czegoś w stylu serii Strasznych filmów. Z drugiej, oglądając trailer miało się wrażenie, że, kurcze, tu naprawdę będzie coś strasznego. Do tej pory nie spotkałam się z takim połączeniem. Nie, żeby o czymś to świadczyło, bo żadnym znawcą nie jestem, ale jak dotąd w tego typu produkcjach było albo-albo. Jak humor, to bez strachu. Jak ze strachem, to bez humoru. No i się zdziwiłam. Ale po kolei.

May i Ted (Kate Yeung, Bo-Iin Chen) odwiedzają swojego kuzyna z Tajlandii, Chongkwai'ego* (Ray MacDonald). Wraz z przyjaciółmi beztrosko spędzają czas, a ich dobrego samopoczucia nie psuje nawet wypadek, którego są świadkami. Pewnej nocy postanawiają wymienić się strasznymi historyjkami. Początkowo są to zwykłe opowiastki z serii wujek stryjka mojej mamy. Z czasem jednak to, co zdaje się być tylko niewinną zabawą przeistacza się w prawdziwe polowanie na duchy. Przyjaciołom kilkukrotnie udaje się dostrzec zjawy, jedynie April (Isabella Leong) nie jest w stanie dostrzec niczego nadprzyrodzonego. Przekonuje pozostałych, by nie przerywali zabawy, a ich decyzja okazuje się zgubna.

Jak widać linia fabularna prosta i przewidywalna. Można ją podpasować zarówno pod horror jak i pod komedię. Trochę gorzej z oboma gatunkami jednocześnie.

Jeśli miało się okazję zobaczyć choćby dwie azjatyckie produkcje, dość łatwo można przewidzieć, jak będą nas straszyć. I nie ma tu nic nowego - mocno przypudrowane osóbki poruszające się w nieco "zmechanizowany" sposób, wychylające się tu i ówdzie. Niezbyt straszne, ale można się wzdrygnąć. Z początku. O ile pierwsze sceny z udziałem sił nadprzyrodzonych można uznać za niewypał, o tyle kolejna próba ich przywołania - scena z pukaniem w miseczki w opustoszałym zaułku - wywołuje już fajne dreszcze. Nie jest to coś, co jakoś szczególnie siada na psychice, ale sprawia, że zdecydowanie lepszą opcją wydaje się oglądanie na łóżku, spod kocyka, niż siedząc przed monitorem, plecami do ciemnego pokoju. Jeśli wiecie co mam na myśli. I w tym miejscu zaznaczę tylko, że ostatni horror oglądałam przez palce jakieś siedem czy osiem lat temu, a było to tajlandzkie Widmo. No nic, nie chcąc psuć dobrej passy wytrzymałam na fotelu, tęsknie spoglądając w stronę kocyka. I szczerze mówiąc, byłam naprawdę zdziwiona, że tak przewidywalna scena z tak nieudolnie dobraną muzyką tak na mnie działa. Ale muszę przyznać, że scena trzymała napięcie. Jakim cudem, cholera wie.

Kolejnym horrorystycznie świetnym momentem była scena w podziemnym przejściu, kiedy to May, wracając samotnie do domu dostrzega zjawy z parasolami. A co gorsza - wszystko wskazuje na to, że również zjawy widzą ją. Poza tym sam motyw "lewitującej" czarnej parasolki naprawdę mi się spodobał. Od tego momentu zaczyna się seria bardzo fajnych straszaków - a to ucięta głowa w charakterze piłki, a to winda pełna trupów. I mniej więcej po tej windzie pojawia się coraz więcej humoru niż grozy. OK, przyznaję, taneczny pojedynek na klatce schodowej mnie rozśmieszył. Nie jakoś przesadnie, ale jednak. I była to ostatnia naprawdę śmieszna scena, dalej zaczął się humor, którego można by się spodziewać po wspomnianym już Strasznym filmie. Jednak o ile u Amerykanów dowcipy klozetowe miały prawo bytu - bo też cała produkcja była jednym wielkim kloacznym żartem - to tutaj wydawały się 1) kompletnie nietrafione; 2) raczej absurdalne niż zabawne. Najbardziej rzuca się w oczy scena w zaświatach.

Nawet w najgorszym i najbardziej nieudanym horrorze trafi się jedna scena z łupnięciem - muzyka bęc, duch zza rogu, atmosfera się zagęszcza. Pierwsza połowa była właściwie zlepkiem takich momentów. Tymczasem podczas oglądania drugiej, a zwłaszcza samej końcówki widz wygląda mniej więcej tak:

Z tym, że mniej charyzmatycznie.

Do tego dochodzi bardzo przewidywalny wątek dziewczyny z Tajlandii, którą zaczyna widywać Ted, a która w filmie pojawia się zaraz po wspomnianym wypadku. Nawet nie spoileruję, cały ten motyw jest tak łopatologiczny, że możemy go rozgryźć jakieś parę minut po rozpoczęciu.

I tak oto wracamy do punktu wyjścia: co sądzę o filmie? Nie mam pojęcia. Z jednej strony ma kilka dobrych momentów i jest świetnym straszakiem. Z drugiej ten nieszczęsny humor, który może i do niektórych przemawia, ale mnie kompletnie to-to nie rusza. The Eye 10 jest trzecią częścią serii, czyli jak widać ma wzięcie. I w sumie nic dziwnego, bo widać doskonale, że to produkcja kręcona pod młodego widza, idealna na wieczór z kumplami. Można się przestraszyć i (chyba) można się pośmiać. Z jednej strony całkiem fajna rozrywka, z drugiej dość nieudolny mix horroru z komedią. Zamiast spójnej całości w pewnym momencie druga połowa kompletnie odrywa się od pierwszych czterdziestu minut. No i nie wiem, wsio w temacie. 5 to za mało, 7 za dużo. Więc dam 6, choć bez przekonania.

Owca ocenia: 6/10
Gin gwai 10 | Scenariusz: Oxide Pang Chun, Danny Pang, Mark Wu | Reżyseria: Oxide Pang Chun, Danny Pang | Hong Kong | 2005

* nie mam pojęcia, czy to poprawna pisownia. Jeśli wpadnie tu ktoś mądry, bardzo proszę o poprawkę ^^