6/12/2012

Owczym okiem na książkę #24 John Ajvide Lindqvist - Powroty zmarłych

DON'T_LISTEN_WHEN_THEY_CALLIN' by ~donmalo on deviantART
(...) Zmarłych przybywało. Z niektórych klatek wychodził jeden zmarły, z innych wychodziło po dwóch, trzech. W końcu zebrało się około piętnastu nieboszczyków i rozpoczęło się coś, co sprawiło, że Flora zaczęła drżeć. Była świadkiem czegoś tak pierwotnego, że nie dawało się to z niczym porównać.
Nie wiedziała, kto zaczął, ale zmarli zaczęli się teraz powoli poruszać zgodnie z ruchem słońca. Powstał nieregularny krąg z latarnią w środku. Od czasu do czasu ktoś się o kogoś potykał, ktoś się zachwiał, wypadł z kręgu, natychmiast jednak wracał na swoje miejsce. Zmarli chodzili w kółko, a ich cienie przesuwały się po ścianach domów. Tańczyli.


David wiedzie spokojne życie. Wraz z kochającą żoną i ośmioletnim synkiem mieszka na przedmieściach Sztokholmu. Pewnego dnia szczęście rodziny zostaje zakłócone - Eva ginie w wypadku, a jej bliscy nie mają nawet szansy się z nią pożegnać. Davidowi zdaje się, że jego życie dobiegło końca. Jednak Eva powraca.
Gustav Mahler nie może pogodzić się ze śmiercią wnuka. Mimo usilnych starań nie potrafi powrócić do dawnego życia. Zajmuje się córką, z którą jest w odwiecznym konflikcie. Anna nie może wybaczyć ojcu dawnych zaniedbań. Jednak powrót Eliasa skłania ich do zawarcia tymczasowego rozejmu. Muszą zjednoczyć siły i wspólnie zawalczyć o życie dziecka.
Flora jest zafascynowaną śmiercią nastolatką obdarzoną nadnaturalnymi zdolnościami. Podobnie jak jej babcia, Elvy, jest wyczulona na doznania pozazmysłowe. Mimo to, nie podziela jej wiary w istnienie Boga i duszy. Wszystko zmienia się, kiedy pewnej nocy do domu wraca zmarły mąż Elvy.
W Sztokholmie do życia powraca ponad dwa tysiące zmarłych. Nikt nie zna przyczyny, nawet sami ożywieni, jak decydują się ich nazwać władze. Losy bohaterów przecinają się w mniej lub bardziej znaczący sposób, a każde z nich stara się poradzić sobie z nową sytuacją.

Z początku miałam dość spore wątpliwości odnośnie Powrotów... Po pierwsze - bo najnowsze horrory spod bandery Amber są w większości dość chybione. Po drugie - bo z twórczością Lindqvista miałam już okazję się zapoznać i mówiąc delikatnie, nie byłam zachwycona. Mowa tu o jego debiutanckiej powieści Pozwól mi wejść, którą w 2010 roku postanowił przenieść na ekrany Matt Reeves, gość który popełnił mocno rozreklamowany Project: Monster. Do powieści zabierałam się co najmniej kilka razy, z filmu zrezygnowałam po kilkunastu minutach. Dlaczego? Bo wlokło się to-to jak glut, a horroru było w tym tyle, co w tłajlajtowej sadze. Poza tym zjeżył mnie opis na okładce: niezwykłe połączenie horroru z powieścią. Tia, a Tarantino łączy kino akcji z filmem, cóż za nietypowe połączenie... No nic, do rzeczy.

Całą historię poznajemy głównie z trzech punktów widzenia: Davida, Flory i Mahera. Dochodzą również poboczne wątki Anny i Elvy, jednak w porównaniu do reszty, nie zajmują wiele miejsca w całości. Zazwyczaj takie rozdrobnienie działa mi na nerwy, bo prędzej czy później, któryś z bohaterów zostaje potraktowany po macoszemu i zepchnięty na dalszy plan. Poza tym lubię skupić się na losach jednej postaci, zamiast skakać w te i nazad. Zdecydowanie łatwiej jest przywiązać się do jednego głównego bohatera i zdecydowanie szybciej wciąga się w jego historię. I rzeczywiście, początkowo jest to dość irytujące. Co z tego, że poznajemy sprawę od różnych stron, jeśli jest nam to kompletnie obojętne? Zwłaszcza, że cały początek jest cholernie nieoryginalny, a każdy rozpoczęty wątek przewidywalny. Taka nijaka atmosfera utrzymuje się przez całą pierwszą połowę. Sceny, które w zamierzeniu miały być klimatyczne i wywołujące dreszczyk są po prostu wtórne i nieciekawe. Nie można nie pomyśleć o kingowym Smętażu dla ziwerzaków kiedy Mahler jedzie na cmentarz, by wydobyć z grobu ciało wnuka, a fragmenty w kostnicy, gdzie personel szpitala zmaga się z powracającymi do życia zmarłymi przywodzi na myśli pierdylion innych powieści czy filmów. Kiedy po ponad stu stronach historia nadal wlokła się żółwim tempem, miałam już dać sobie spokój. Ostatecznie przebrnęłam i bardzo się z tego cieszę, bo okazuje się, że Lindqvist ma do zaoferowania znacznie więcej, niż zlepek sztampowych obrazków, jakiego się spodziewałam.

Co mnie ucieszyło, to że ostatecznie każda z postaci zostaje naprawdę porządnie i konsekwentnie poprowadzona, każdy bohater dostaje wystarczająco dużo miejsca, by czytelnik mógł na chwilkę się z nim utożsamić. Co prawda Flora była na tyle schematyczną i oklepaną postacią, że irytowała mnie praktycznie do ostatniej strony, ale tak czy siak nie odstraszyło mnie to od samej fabuły. A ta, kiedy już się rozpędziła - po niecałych 160 stronach ;) - sprawiała, że od lektury naprawdę trudno było się oderwać.

Jednym z mocnych punktów był wizerunek zombie, a właściwie "ożywionych". Początkowo spodziewałam się rozpierdówy w stylu Resident Evil (co nie było zresztą pomysłem całkiem od czapy, biorąc pod uwagę, że w pierwszych rozdziałach właśnie w RE gra Flora). Tymczasem wizerunek żywych trupów zostaje odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni - w całej aferze to one są właśnie ofiarami. Nie wzbudzają grozy, wzbudzają szczerą litość.
Jeden ze zmarłych schodził, a raczej staczał się właśnie ze schodów. Był to stary mężczyzna, miał amputowane obie nogi. Na każdym stopniu uderzał brodą o beton, Flora czuła jego ból. Nagle usłyszała:
Do domu... do domu... do domu...
Najbardziej wstrząsające fragmenty dotyczyły właśnie ich losu, w oczy rzuca się zwłaszcza jedna z końcowych scen w Heden - dzielnicy wydzielonej specjalnie dla ożywionych. Zombie-ghetto, można by rzec.
Piekło. To było Piekło.
(...) Mieszkania zostały doprowadzone do porządku, wysprzątane, żeby martwi mieli gdzie mieszkać, ale były to tylko nowe groby. Siedzieli w grobach, wpatrując się w te same, ciągle powtarzane ruchy. I tak już na zawsze. Piekło.
Oczywiście nie wszystkie zombiaki były miłe i pluszowe - mamy świetny wątek Topielca - fragmenty z jego udziałem trzymają napięcie i wywołują grozę... ale też litość, bo u Lindqvista cały obrazek umarlaków jest zdecydowanie bardziej rozbudowany.

O ile wątek Flory i Elvie był w większości nudnawy, o tyle naprawdę świetne były fragmenty z Davidem i Maherem. U tego drugiego nie brak nam niezbyt ładnych obrazków pielęgnowania zwłok Eliasa - gdyby nie częste opisy stanu, w jakim były zwłoki dziecka, można by zapomnieć, że mamy do czynienia z na wpół rozłożonym trupem. Może nie były to jakoś specjalnie plastyczne "mastertonowskie" opisy, ale z pewnością robiły swoje. Z kolei David musi nie tylko radzić sobie ze stratą żony - z którą do samego końca nie mógł się pogodzić - ale też z opieką nad synkiem, podejmowaniem prób zachowania normalności.

Poza standardową narracją w 3 os. mieliśmy również fragmenty wywiadów, artykułów i raportów lekarskich, dzięki którym poznawaliśmy aspekty całej sprawy, które w przeciwnym razie by nam umknęły, a które naprawdę wzbogacały całość. Poza tym natrętnie kojarzą się z fantami, które zbiera się w Residencie - kto grał, ten wie o co biega.

Wady? Dość trudno było uwierzyć w to, jak obojętnie zareagowało społeczeństwo. Wszyscy zgodnie uznali, że było to bardzo nieprzyjemne - czytamy sobie o nastrojach społecznych po nocy żywych trupów. Cóż, albo Szwedzi są bardzo powściągliwym narodem, albo komuś tu się powinęła noga. Poza tym, czy to nie dziwne, że po zdarzeniu, które bez względu na wyznanie kojarzy się przede wszystkim ze zmartwychwstaniem i Sądem Ostatecznym ludzie ot tak sobie zajęli się swoimi codziennymi sprawami? Pamiętacie tę scenę z pełnometrażowych Simpsonów, tę z barem i kościołem? Może coś w ten deseń byłoby bardziej akuratne?

Co mnie jeszcze irytowało? Tłumaczenie. Zero konsekwencji: raz przełożono, raz pozostawiono pisownię oryginalną (odnośnie tych samych słów...), innym razem pozostawiono angielską wersję a tłumaczenie umieszczono w nawiasie (nawias w samym środku tekstu literackiego...). Poza tym nie mam pojęcia jak to się stało, że po korekcie wciąż pozostało tyle literówek i powtórzeń, których bardzo łatwo można było uniknąć... Nie wspomnę już o związkach frazeologicznych, które składane były chyba na ślepo (w każdej legendzie kryje się źródło prawdy). I, na litość boską, jak można przełożyć frazę I bitch & I moan na Skomlą i jęczą? Jestem w stanie zrozumieć czasowniki, ale osobę?

Strasznie się rozpisałam. No nic. Polecam, mimo słabego początku naprawdę warto przebrnąć przez tę pierwszą połowę - końcówka naprawdę to wynagradza. Tym bardziej, że jest naprawdę wzruszająca, co nie zawsze idzie w parze z horrorami, nawet tymi dobrymi. Polecam.

Owca ocenia: 8/10
Hanteringen av Odöda | Amber | 2005