The city by ~JeklynnHeights on deviantART || www.vexstudios.com |
Wszystko czego się bałaś i wszystko czego pragnęłaś, wszystko to biega po przemieszczających się ulicach Nightside lub czeka cierpliwie w drogich prywatnych pokojach (...) Znajdziesz tu wszystko, jeśli to nie ty zostaniesz znaleziona pierwsza. To chore, magiczne, niebezpieczne miejsce. Wciąż chcesz tam iść?
"Jeśli chodzi o londyńskich popaprańców i prywaciarzy ze sfery nadnaturalnej zostanę przy Castorze. Panu Taylorowi już podziękujemy" - tak oryginalnie miał zaczynać się ten wpis. Miał, ale się nie zacznie, bo chociaż znów trafiła mi się książka pół na pół, to znów druga połowa sprawia, że naprawdę warto dobrnąć do tej setnej strony. Po kolei.
John Taylor jest prywatnym detektywem. W każdym znaczeniu tego słowa - rezyduje w małej klitce udającej miejsce pracy, nie stroni od alkoholu i nosi prochowiec. Nie jest jednak przeciętnym prywatnym detektywem - John ma dar odnajdowania zaginionych osób i przedmiotów. Pięć ostatnich lat spędził na miałkiej egzystencji w zwykłym, szarym świecie jaki znamy, przysięgając sobie, że nigdy nie powróci do Nightside. I nawet udaje mu się dotrzymać tej obietnicy. Do czasu. Pewnej deszczowej nocy - a jak - w skromnych progach Johna zjawia się wcale nieskromna Joanna Barrett, bizneswomen, która od tygodni poszukuje zaginionej córki, a wyjątkowe zdolności Taylora są jej ostatnią deską ratunku. Współczucie i czek na pokaźną sumkę - z naciskiem na pokaźną sumkę - w końcu przekonują Johna. Wraz z Joanną powraca do Nightside, by odnaleźć zaginioną Cathy a także zmierzyć się z demonami przeszłości. Dosłownie i w przenośni.
Zapowiada się ciekawie, a pierwsze wrażenie okazuje się trafne po przeczytaniu kilku stron - ponury nastrój, czarny humor i wizja Nightside roztaczana przez Taylora. Trzeba przyznać, że Green potrafi zaintrygować czytelnika już pierwszymi opisami ów tajemniczego miejsca znajdującego się w samym środku londyńskiej metropolii. Przynajmniej początkowo, bo im dalej brniemy, coraz więcej irytacji wzbudzają w czytelniku nieustanne opisy makabry, które nie znajdują odzwierciedlenia w akcji. To, co prezentuje nam Green można by porównać do co poniektórych Lovecraftowych opowiadań (choć tego pana cenię, a twórczość bardzo lubię): zamiast rzeczywistej grozy otrzymujemy jedynie zapewnienia, że zaraz gdzieś tam coś tam będzie. Zamiast posuwania akcji do przodu autor skupia się na iście lovecraftowskim przekonywaniu czytelnika: zaraz przeczytasz taaaką straszną historię, zobaczysz, straszna, że ja nie mogę, o, o, widzisz jaką straszną historię czytasz? Podczas gdy Lovecraft ma swoje popisowe było to tak ohydne i plugawe, że słowa tego nie oddadzą Green z uporem maniaka rzuca co chwila lepiej nie pytaj w każdej formie i kombinacji. I co? W efekcie wiemy, że bohaterzy mają na koncie - bo użycie tu słowa sumienie byłoby sporym nadużyciem - jakieś bardzo brzydkie uczynki, ale nie wiemy jakie. Wiemy, że w Nightside coś nam grozi, ale nie wiemy co. Wiemy, że John jest grubą rybą, ale nie wiemy dlaczego. I bynajmniej nie tworzy to tajemniczej atmosfery.
Mimo to, pierwsze realne zetknięcie z Nightside wypada bardzo pozytywnie. Niestety, w tym samym momencie nasz main hero zaczyna poważnie działać nam na nerwy.
"Jeśli chodzi o londyńskich popaprańców i prywaciarzy ze sfery nadnaturalnej zostanę przy Castorze. Panu Taylorowi już podziękujemy" - tak oryginalnie miał zaczynać się ten wpis. Miał, ale się nie zacznie, bo chociaż znów trafiła mi się książka pół na pół, to znów druga połowa sprawia, że naprawdę warto dobrnąć do tej setnej strony. Po kolei.
John Taylor jest prywatnym detektywem. W każdym znaczeniu tego słowa - rezyduje w małej klitce udającej miejsce pracy, nie stroni od alkoholu i nosi prochowiec. Nie jest jednak przeciętnym prywatnym detektywem - John ma dar odnajdowania zaginionych osób i przedmiotów. Pięć ostatnich lat spędził na miałkiej egzystencji w zwykłym, szarym świecie jaki znamy, przysięgając sobie, że nigdy nie powróci do Nightside. I nawet udaje mu się dotrzymać tej obietnicy. Do czasu. Pewnej deszczowej nocy - a jak - w skromnych progach Johna zjawia się wcale nieskromna Joanna Barrett, bizneswomen, która od tygodni poszukuje zaginionej córki, a wyjątkowe zdolności Taylora są jej ostatnią deską ratunku. Współczucie i czek na pokaźną sumkę - z naciskiem na pokaźną sumkę - w końcu przekonują Johna. Wraz z Joanną powraca do Nightside, by odnaleźć zaginioną Cathy a także zmierzyć się z demonami przeszłości. Dosłownie i w przenośni.
Zapowiada się ciekawie, a pierwsze wrażenie okazuje się trafne po przeczytaniu kilku stron - ponury nastrój, czarny humor i wizja Nightside roztaczana przez Taylora. Trzeba przyznać, że Green potrafi zaintrygować czytelnika już pierwszymi opisami ów tajemniczego miejsca znajdującego się w samym środku londyńskiej metropolii. Przynajmniej początkowo, bo im dalej brniemy, coraz więcej irytacji wzbudzają w czytelniku nieustanne opisy makabry, które nie znajdują odzwierciedlenia w akcji. To, co prezentuje nam Green można by porównać do co poniektórych Lovecraftowych opowiadań (choć tego pana cenię, a twórczość bardzo lubię): zamiast rzeczywistej grozy otrzymujemy jedynie zapewnienia, że zaraz gdzieś tam coś tam będzie. Zamiast posuwania akcji do przodu autor skupia się na iście lovecraftowskim przekonywaniu czytelnika: zaraz przeczytasz taaaką straszną historię, zobaczysz, straszna, że ja nie mogę, o, o, widzisz jaką straszną historię czytasz? Podczas gdy Lovecraft ma swoje popisowe było to tak ohydne i plugawe, że słowa tego nie oddadzą Green z uporem maniaka rzuca co chwila lepiej nie pytaj w każdej formie i kombinacji. I co? W efekcie wiemy, że bohaterzy mają na koncie - bo użycie tu słowa sumienie byłoby sporym nadużyciem - jakieś bardzo brzydkie uczynki, ale nie wiemy jakie. Wiemy, że w Nightside coś nam grozi, ale nie wiemy co. Wiemy, że John jest grubą rybą, ale nie wiemy dlaczego. I bynajmniej nie tworzy to tajemniczej atmosfery.
Mimo to, pierwsze realne zetknięcie z Nightside wypada bardzo pozytywnie. Niestety, w tym samym momencie nasz main hero zaczyna poważnie działać nam na nerwy.
Londyn i Nightside ścierają się ze sobą od tak dawna, że granice stają się niebezpiecznie cienkie. Pewnego dnia wszystko się zawali i cała trucizna Nightside wypłynie na powierzchnię. Ale kiedy to nadejdzie, ja będę leżał już bezpiecznie w grobie (...)
Istnieje więcej światów niż znamy i niż chcielibyśmy znać, a większość z nich przyśle tu swoich mieszkańców, prędzej czy później. Tu, w Podziemiu, możesz spotkać wszystkich i nie zaznać krzywdy tak długo, jak obowiązuje starożytny Rozejm. Do Nighside przybywają wszyscy. Mity i legendy, podróżnicy i odkrywcy, goście z wyższych i niższych wymiarów. Nieśmiertelni. Krążące śmierci*. Psychonauci. Postaraj się nie gapić.
I mniej więcej w tym miejscu rozpoczyna się Main Hero Show, w roli głównej John Taylor aka Garry Stu. Coraz bardziej zaczyna drażnić nonszalancja i zblazowanie Taylora, coraz więcej uwagi skupia się na jego osobie... nie no, pewnie, jest głównym bohaterem. Ale hej, głównym, nie jedynym. Reszta postaci zaczyna stanowić jedynie tło dla Taylora i taylorowej zajebistości. Dobra, main hero jest mhroczny, main hero jest potężny, main hero miażdży wzrokiem, pamiętamy, nie trzeba nam o tym przypominać co trzeci akapit i przy okazji każdej interakcji, w jaką wchodzi. Cały czas miałam wrażenie, że pisząc niektóre sceny Green miał przed oczami wersję kinową, bo kiedy ostatnio sprawdzałam, sceny z serii "było ich trzynastu, wyłoniłem się z cienia siejąc popłoch, uciekali aż się kurzyło" wyglądały całkiem dobrze na ekranie, na papierze już niekoniecznie. Podobnie jak wiele kwestii wypowiedzianych przez Johna - cały czas miałam przed oczami Denzela Washingtona i jego I'm putting cases on all you bitches! Huh?! Szczytem kiczu była scena w Strangefellows, kiedy to Taylor wpada na starego "znajomego" (wypowiadając przy tym jedną z najbardziej sponiewieranych przez kino akcji kwestię: wyrzuciłem cię przez okno, które, tak się złożyło, było akurat zamknięte), a który w całej historii zjawia się tylko i wyłącznie po to, by raz jeszcze pokazać nam, że tak, John jest tu największym badassem, tak, zapamiętajcie to sobie. Cały rozdział był tak makabrycznie sztampowy - w bardzo złym sensie - że trudno było przez niego przebrnąć bez wywracania oczami co akapit. Na koniec dostajemy pierwsze logiczne potknięcie: Dlaczego nie trzymasz się z dala od Nightside? - zapytała kobieta, która zapłaciła ciężkie pieniądze, by jej rozmówca do Nightside powrócił... Jak się okazuje odpowiedź nie jest jednak taka oczywista, bo oto znów do fabuły wkracza Denzel, by spoglądając przed siebie słynnym "niewidzącym wzrokiem" wygłosić kolejne natchnione wynurzenia na temat uzależniającej mocy miasta. A chwilę po tym narrator - czyli John - informuje nas, że wrócił wbrew sobie. Niech żyje konsekwencja. Zaś samą końcówkę możemy podsumować o tak. Nie, okej, jestem złośliwa. Ale zasłużyli sobie.
Wraz z miastem poznajemy jego mieszkańców, równie nietypowych i niebezpiecznych, co samo Nighside. Mamy zatem Alexa, który urodził się w złym humorze, potem tylko mu się pogarszało, Razor Eddie'ego i Shotgun Suzie. Postacie cholernie przerysowane, ale przy tym cholernie sympatyczne. Co prawda sympatia przychodzi z czasem, pierwszym odruchem jest prychnięcie.
(...) A zatem... Suzie Shooter. Znana również jako Shotgun Suzie, a także jako O Boże, to ona, uciekaj! Jedyna kobieta wyrzucona z SAS za wyjątkową brutalność.
Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób Suzie sforsowała Fortecę - schron dla paranoików uzbrojonych po zęby. Nie pierwszy raz Greenowi powinęła się noga, a te niby drobnostki naprawdę irytują. Cała scena w Fortecy to jedna wielka porażka pod znakiem kiedy Garry spotkał Marry. Dodajmy do tego wymuszony humor, strzelmy facepalma i lećmy dalej, bo tak oto przebrnęliśmy przez najgorszą część.
Przyznaję, byłam gotowa dać sobie spokój z powieścią, znudziło mnie mrużenie oczu w blasku i chwale Johna, a zbytnie zagęszczenie ogranych żartów i pyskówek zaczynało już męczyć. Ostatecznie doszłam do wniosku, że skoro jestem na półmetku, równie dobrze mogę dobrnąć do końca i mieć na co pluć jadem przez następne parę godzin. I tu czekało mnie miłe zaskoczenie.
Po wizycie w Fortecy okazuje się, że sprawa zaginionej nastolatki jest bardziej skomplikowana, niż mogłoby się to zdawać na początku. Zaraz po przybyciu do Nightside Taylor odkrywa, że za zniknięciem Cathy stoi coś podejrzanego, nawet jak na to miejsce, nie spodziewa się jednak tego, co finalnie odkrywa.
Kolejny rozdział i wizja przyszłości, w którą wpadają bohaterowie jest naprawdę świetna. Trzyma napięcie, buduje porządny nastrój grozy, no i w końcu pojawiają się przemyślenia Johna, wykraczające poza przekonywanie czytelnika, że groza czai się za rogiem.
Dzieci znają tajemnicę ciemności. Wiedzą, że czają się w niej potwory (...) Oto byliśmy w najciemniejszej nocy ze wszystkich, a ja byłem coraz mocniej przekonany, że coś nas obserwuje. Potwory są zawsze. To pierwsza rzecz, której uczysz się w Nightside.
Niektóre z nich wyglądają jak ty czy ja.
Być może potworem był sam Londyn. Martwe miasto nie mogące znieść powrotu życia. A może była nim samotność (...)
Poza tym, fragmentem na pewno nie będą zawiedzeni fani gore - jest to jedna z najmocniejszych pod tym względem scen w całej powieści, wywołuje prawdziwy dreszczyk, a sam obrazek zapada w pamięć.
W końcu zmierzamy do rozwiązania zagadki, a przy tym wyjaśnia się też sporo innych rzeczy, w tym paru, które wcześniej wzięłam za niedociągnięcia. Końcówka jest po prostu świetna, trzyma w napięciu, zaczynamy odczuwać niepokój, wszystkie elementy układanki po woli wskakują na swoje miejsce. W ciągu tych paru stron z urban fantasy gładko przechodzimy w horror i z powrotem, a czyta się dosłownie na wdechu.
Podsumowując? Mimo bardzo kiepskiego początku po książkę warto sięgnąć. Postacie, które mimo schematyczności mają też wiele uroku, ładnie poprowadzona intryga, świetnie utrzymany klimat (momentami przywodzący na myśl Popiół i kurz). Poza tym Green dorzuca kilka smaczków jak knajpa prosto z lat 60. Szkoda tylko, że taki poziom nie utrzymywał się od pierwszej strony.
Something from the Nighside jest częścią cyklu, w którym do tej pory ukazało się trzynaście tomów. Być może częstotliwość z jaką Green wypluwa z siebie kolejne powieści po części tłumaczy te wzloty i upadki - zwykły pośpiech i niedbalstwo. Jakby nie było, choć z początku zarzekałam się, że więcej pisaniny od tego pana już nie ruszę - ruszę, jak tylko wpadnie mi w ręce. Zwłaszcza, że pierwsza część zakończona zostaje niezłym cliffhangerem. Polecam.
Owca ocenia: 7/10
Ace Books | 2003
Ace Books | 2003
*Nie mam ani wersji polskiej, ani pojęcia, jak przełożył to tłumacz, więc zostaje przy wariancie, którego poprawności jestem jako tako pewna.
PS Nie jestem przekonana, czy pisanie czegokolwiek w tak makabrycznie wczesnych godzinach porannych jest rozsądne. Całkiem możliwe, że pieprzę jak potłuczona :3
quot;,
PS Nie jestem przekonana, czy pisanie czegokolwiek w tak makabrycznie wczesnych godzinach porannych jest rozsądne. Całkiem możliwe, że pieprzę jak potłuczona :3