6/30/2012

Owczym okiem na książkę #26 Cometbus (54) In China with Green Day


Po pierwsze, kto zacz ten Cometbus? Aaron Cometbus (a właściwie Aaron Elliott) to taki ktoś, kto był wszędzie, widział wszystko i lubi o tym pisać. Taki mały Bob Gruen kalifornijskiej sceny, z piórem zamiast aparatu. Sam mówi o sobie "punkowy antropolog", Owca się z tym zgadza i nic więcej nie ma do dodania, bo za ruchem kopiuj-wklej nie przepada. W 2006 roku powrócił do swojego autorskiego zinu, a w 2010 towarzyszył Green Day podczas azjatyckiej odnogi ich trasy koncertowej. I właśnie o tym, teoretycznie, traktuje całe wydanie. Teoretycznie, bo w praktyce mamy znacznie więcej tematów, Cometbus nie tylko relacjonuje życie w trasie, porusza także zagadnienia całej ideologii stojącej za punkową sceną East Bay, zagłębia się w historię zespołu i w końcu porusza tematy osobiste - czasem odnosiłam wrażenie, że aż nazbyt osobiste. Jednak przede wszystkim jest to jedna wielka wycieczka sentymentalna i właśnie to stanowi o wyjątkowym charakterze tej mini-książeczki.

Trzeba przyznać, że gość ma jaja - niewiele osób zdecydowałoby się na tak szczere i bezkompromisowe rozliczenie z przeszłością i dawnymi przyjaciółmi, zwłaszcza, kiedy istnieją spore szanse na to, że wspomniani przyjaciele przeczytają każde słowo. W ogóle trzeba mieć jaja żeby podjąć się jakiejkolwiek analizy starych przyjaźni, bo - przyznajmy szczerze - rzadko kiedy jest to przyjemny temat do rozważań, a po pewnych osobach na zawsze pozostaje pustka i ogromny sentyment, bez względu na to, w jakich okolicznościach nasze drogi się rozeszły. Generalnie temat dla masochisty. Dwa tygodnie spędzone z Green Day są dla Cometbusa okazją, do zrobienia małego rachunku sumienia i przewartościowania pewnych spraw. Oczywiście nie oznacza to, że zupełnie na bok odstawia swoją dotychczasową filozofię.

Przede wszystkim otrzymujemy ostateczne wyjaśnienie wielu kwestii. W końcu pada nieco światła na relacje Johna Kiffmeyera (aka Al Sobrante) z zespołem. Al był pierwszym stałym perkusistą Green Day, wtedy jeszcze Sweet Children, z grupy odszedł po wydaniu pierwszej EPki dla Lookout! Records i właściwie jemu chłopaki zawdzięczają w dużej mierze swój sukces, bo też bez niego nigdy nie weszliby na lokalną scenę. Przy okazji Aaron ostatecznie rozprawia się z mitem Gilman Street, który tak chętnie wałkują media - gdyby szukać odpowiedniej metafory na rolę klubu w "drodze na szczyt" Green Day - najbardziej akuratna byłaby kłoda. Dopiero po tym, jak do składu dołączył Al zespołowi dane było zagrać w Gilman. Al przyjaźnił się z odpowiednimi ludźmi, grał w odpowiednich zespołach i zdążył wyrobić sobie odpowiednią opinię. Był wierny punkowym ideałom, ale jak okazuje się po latach - wierność ideałom nie zawsze idzie w parze z wprowadzaniem ich w życie. Starszy od Billie'ego i Mike'a o trzy lata, o wiele dojrzalszy, po dołączeniu do grupy przejął stery. Chociaż wyprowadził zespół z garażu to, bądźmy szczerzy, niewiele wniósł do samej muzyki, a jego odejście z grupy na początku lat 90. było najlepszym, co mógł zrobić. Aaron często wraca do Kiffmeyera, bo to właśnie z nim się przyjaźnił, do pozostałych zbliżył się dopiero później. A jaki ta przyjaźń ma finał... cóż, to tylko doskonale obrazuje wszystko to, o czym Cometbus pisze.

Aaron (drugi od lewej) z Pinhead Gunpowder
Posługując się przykładem Ala, Aaron analizuje całą punkową ideologię, której sam wierny był w zasadzie przez całe życie. Nic więc dziwnego, że jego relacje z zespołem, który odniósł ogromny komercyjny sukces są dość specyficzne. Dostrzega - z resztą nie pierwszy raz - w jak dużym stopniu środowisko podszyte jest hipokryzją, ile tu podwójnej moralności. Co jest w tej całej pisaninie cenne, to że autorem jest facet, który na przestrzeni lat znalazł się po obu stronach barierki. Jak sam kilkukrotnie przypomina, był pierwszą osobą, która odradzała zespołowi przejście do dużej wytwórni. Dwadzieścia lat później, oto ten sam zespół, banda dzieciaków, z którą grywał po garażach, funduje mu wycieczkę do Chin. A Cometbus stara się odnaleźć w całym tym szaleństwie, zachowując możliwie neutralnie. Co jakiś czas przywołuje anegdotki sprzed wielu lat, porównuje wtedy dziś, a czytelnik - wraz z autorem - lawiruje między dwoma skrajnymi wizjami.

Poza spisywaniem wrażeń z podróży - zarówno tej aktualnej, jak i tych, które sam odbył przed laty - Aaron obserwuje zespół, daje nam wgląd w całą dynamikę, analizuje zachowania i osobowości, stara się dociec motywów działania. Jest to zapewne najbardziej osobisty i przy tym najwiarygodniejszy obrazek z życia zespołu jaki można dostać, bo nieważne jak wiele wywiadów przeprowadzi jakiś tam dziennikarz (patrz: Meyers czy Spitz) żaden z nich nigdy nie zbliży się na tyle do osób - osób, nie muzyków - by dostrzec wiele drobiazgów, o jakich pisze Aaron. Jak wspomniałam parę akapitów temu - momentami miałam wrażenie, że niektóre uwagi aż nazbyt wkraczają w sferę prywatną. Nie ma tu co prawda nic peszącego, ale kilkukrotnie pojawia się myśl: czy sama chciałabym, żeby tego typu anegdotki na mój temat krążyły gdzieś po eterze? Zdecydowanie nie.

Nie brak błyskotliwych spostrzeżeń, nie brak krytyki i nie brak zwykłego ciepła, które jest w stanie okazać tylko przyjaciel z dzieciństwa. Sporo tu emocji, ale kiedy trzeba, Cometbus zachowuje obiektywizm. Lekki i humorystyczny styl sprawia, że lektura jest naprawdę przyjemna. Polecam, pewnie, że polecam. Ale wiadomo, jest to raczej rzecz dla fana.

Owca ocenia: 10/10
Wymiary: 24,5x13cm; 97 stron

Niezbyt lotny wpis. Ale 30 stopni w cieniu naprawdę nie sprzyja kreatywnemu myśleniu. O, i masz ci rym, coby końcówka była jeszcze bardziej niewydarzona :x