1/22/2013

Ain't nobody got time for that

Owca z góry ostrzega, że to post z serii "pieprzenie trzy po trzy" (a jednak złe nawyki szybko wchodzą w krew). Trochę o Owcy, trochę o muzyce. I co tam jeszcze w praniu wyjdzie. +10 do lansu jeśli dacie radę nadążyć za mętną logiką* i ogólnym bajzlem, nieuporządkowaniem i rozmemłaniem wpisu.

Grunt to użyć obrazka, który zgrabnie zilustruje stawianą tezę. Jakakolwiek by ona nie była.
A zaczęło się od Depeche Mode. Właściwie zaczęło się od tego, że podczas dwugodzinnego okienka zaiwaniłam znajomkowi odtwarzacz i po godzinie niecnej rozrywki kosztem cudzej baterii wpadłam na remix Depeszów popełniony swego czasu przez Shinodę (podobno). I tak sobie pomyślałam, że hej, wiele można Linkinom zarzucić, ale panowie są kreatywni, wytrwali i poniekąd konsekwentni. Właściwie darzę Linkinów ogromną sympatią (zrodzoną głównie z sentymentu). Właściwie podoba mi się wszystko, co panowie zrobili w ostatnich latach - różnie można oceniać kierunek, w jakim od paru lat podążają, ale robią coś, co się Owcy ogromnie podoba: nagrywają Albumy przez duże "A", nie gówienka okręcone wokół trzech singli. Można włożyć cedeka do odtwarzacza i przesłuchać od deski do deski, bo tworzy fajną, spójną całość. Podsumowując? Owca lubi linkinową muzykę, Owca lubi samych Linkinów, Owca ceni kreatywność, odwagę i - powiedzmy - "muzyczną rzetelność". Ale przez ostatnich parę lat, na pytanie, czy lubię Linkin Park odpowiadałam: nieszczególnie. Więc zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę mnie jeży. Długo szukać nie musiałam.

Powiedzmy, że Linkini byli moją pierwszą zespołową miłością (dziwnie to brzmi o.0). Było GD, które jakoś na stałe zadomowiło się w moim sercu, byli Beatlesi i garść zespołów jednego przeboju z lat 80. i 90., ale Linkini byli, wiecie, moi. Sama odkryłam, sama ślęczałam nad bookletami i tłumaczyłam sobie teksty. Tyle, że z wiekiem gust się formował i zmieniał się system wartości. I nagle okazało się, że choć muzyka wciąż jest fajna - sposób w jaki powstaje jest do bani. Bo Owca coraz bardziej jarała się muzykami z krwi i kości, takimi, którzy podnoszą gitarę i tworzą, hodują własną kolonię pasożytów udając się w trasy ze stówą w kieszeni, idą na żywioł i sami w sobie są żywiołem. A Linkini żywiołem nie byli. Linkini są i zawsze byli bandą rozsądnych facetów. Tak jest, właśnie to Owcy zaczęło wadzić. Im więcej uwagi skupiałam na procesie twórczym i marketingu, tym więcej mnie drażniło. W pewnym momencie - jakoś po MtM? - panowie poprosili fanów o udział w ankiecie dotyczącej nomen omen produktu i oczekiwań konsumenta. O mój Boże, jaki to był turn off dla Owcy - mówić o muzyce jak o produkcie. Koniec końców Owca się z tematem uporała - to jest faza na Pistolsów i anarchię jej minęła - ale niesmak pozostał. Bo Linkini wprost zapytali: hej, co nagrać żebyście kupili? A tego Owca przeboleć nie mogła. Czy prawdziwa muzyka nie powinna płynąć z serca i bebechów?

I Linkini nastręczają mi sporo problemów: bo w swoją muzykę wkładają serce, nie ma wątpliwości. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że robią to w chirurgicznych rękawiczkach. Rozwijają się - chwała im za to, Bóg raczy wiedzieć, że świat ma dość nu-metalu (czy czegoś tam - jak zwał tak zwał). Ale podejrzanie często linkinowy rozwój i aktualne trendy się stykają. Panowie osiągają kolejne komercyjne sukcesy - należy im się, bo wykonują kupę dobrej roboty. Ale zastanawia mnie, czy komercyjny sukces nie jest aby celem samym w sobie. Jakieś to takie zbyt wyliczone, wymierzone, rozsądne, zaplanowane. Można - w owczym przeświadczeniu - robić muzykę i karierę. Nie można robić kariery z muzyki. Bo kiedy Owca widzi to drugie - cholera ją bierze.

I wciąż pozostaje pytanie: czy Owca Linkin Park lubi, czy nie?

*wiem, że nie ma czegoś takiego, jak "mętna logika"...