1/27/2013

O niedzielnych krytykach raz jeszcze - recenzentem być...


Wady i zalety Internetu można by wyliczać bez końca, bo to temat rzeka. Niewątpliwym plusem jest to, że każdy niespełniony grafoman może sobie znaleźć swój kącik i udawać eksperta w sprawie sprawy. Niewątpliwym minusem jest to, że każdy niespełniony grafoman może sobie znaleźć swój kącik i udawać eksperta w sprawie sprawy. Bo w kwestii Internetu nic nie jest chyba do końca przesądzone. 

Nie chcę wdawać się w polemiki z serii blogowanie, a profesjonalizm. Ale ostatni post Honoraty - sposób na recenzowanie - przypomniał mi o pewnej kwestii, która od dłuższego czasu nie daje mi spokoju. Pomijając główną myśl posta, Honorata w swoim wpisie wspomniała o "przesłodzonych recenzjach", czymś, co lubię sobie nazywać blogami-skarbonkami. I właśnie to nadużywanie słowa "recenzja" mnie jeży. Kto wie, być może to tylko taki skrót myślowy. Być może blogerzy, nazywający swoją radosną pisaninę "recenzją" wcale recenzentami się nie czują. Być może Owca uczepiła się jednego głupiego słówka, pluje jadem na prawo i lewo i znowu cała para idzie w gwizdek. Ale w końcu po to założyła bloga.

Nie chodzi o to, że absolutnie żaden tekst wiszący w sieci nie może być nazwany recenzją - ku mojej ogromnej radości i ukontentowaniu ;) w blogsferze można znaleźć całą masę ludzi, którzy piszą rzetelnie i ciekawie, którzy znają się na rzeczy, ogarniają temat znakomicie, znają swój gust, znają swoją piaskownicę, i którzy w znacznym stopniu wpływają na moje własne poglądy na tę czy inną kwestię. Ale z drugiej strony jest też zatrzęsienie blogerów, którzy - w niczym im nie ujmując - blogują. O książkach, o filmach, o teatrze. Blogują ciekawie. Ale nie recenzują. Bo IMO recenzja powinna spełniać parę wymogów i wbrew pozorom nie jest jeno i tylko "wyrażeniem mojego subiektywnego zdania po prostu" (za róg i rozstrzelać delikwenta, który wymyślił frazę "moje subiektywne zdanie").

Przede wszystkim w definicji recenzji zawiera się magiczne słówko "analiza". Brak tej, z założenia eliminuje z puli ogromną ilość blogów pseudo-recenzenckich. To, co często znajduję pod szyldem recenzji wygląda mniej więcej tak: info o wydaniu + opis z okładki/własne streszczanie (nieraz zajmujące ok. 60% całego tekstu) + bohaterowie byli (nie)sympatyczni pomysł był (nie)oryginalny akcja (nie) była wartka. Polecam/odradzam. Dziękuję za uwagę. No spoko. Opinia jak opinia, może okazać się pomocna, może stanowić dobre podłoże do rozpoczęcia dyskusji. Ale gdzie sensowna argumentacja? Gdzie wykazanie, że wiem o czym piszę, i kiedy twierdzę, że pomysł jest oryginalny, wiem, że jest oryginalny, bo, dzień dobry, orientuję się w gatunku, znam z grubsza jego klasykę, jestem na bieżąco z nowościami. Napisanie recenzji powieści fantasty, w momencie, kiedy jedyne punkty odniesienia to Harry Potter i Opowieści z Narnii, czy, o matko i córko, Eragon jest niemożliwe, bo tak czy siak połowy smaczków nie wyłapiemy, nie zrozumiemy lwiej części odniesień, a wątki maskarycznie styrane przez pokolenia fantastów wydadzą się super świeże i oryginalne. Wierzcie bądź nie - to, na ile w danym temacie się orientujecie to pierwsze, co rzuca się w oczy i co czytelnik sobie ceni. Spisanie swoich wrażeń po pierwszym przeczytanym horrorze ever i opublikowanie ich w Internecie pod szyldem recenzji to podważenie własnej wiarygodności, nic innego. O "recenzjach" Sofoklesa czy Dumy i uprzedzenia popełnianych przez gimnazjalistów nie będę nawet wspominać.

To nie tak, że darzę samą ideę recenzowania nabożną czcią, a prawo do wygłaszania swoich opinii mają wyłącznie jednostki wykształcone, dyplomowane, obyte kulturalnie, sru tu tu tu. Bynajmniej. Ilość młodych osób zainteresowanych kulturą i starających się w jakiś sposób swoją pasją dzielić z innymi jest ogromna i Owcę to równie ogromnie cieszy. Owca bardzo lubi czytać posty z serii "dziś przeczytałem/łam pierwszą powieść Kinga i jestem zachwycony/a...", Owca bardzo lubi czytać blogi, których autorzy publikują szczere wrażenia po lekturze czy filmie czy czymkolwiek, choćby były to najbardziej miałkie i przeze mnie nielubiane tytuły czy podgatunki. Za to Owca nie znosi, kiedy bloger sam siebie wznosi do rangi recenzenta, choć jego pisanina zamyka się w stwierdzeniu "podobało mi się, bo jest fajne".

Rzadko kiedy zdarza mi się spotkać z negatywnym odzewem w blogsferze - nic dziwnego, bo ta rządzi się własnymi prawami. Skupiamy wokół siebie ludzi o podobnych zainteresowaniach i poglądach, często w sieci funkcjonujących na tych samych zasadach. Nie od dziś wiadomo, że większość blogerów kieruje się zasadami wzajemności. A pomijając to wszystko - nie chcemy sprawiać nikomu przykrości, raz za razem wytykając braki i łapiąc za słówka, więc albo uprzejmie, zgodnie z wolą autora nazywamy jego wypociny recenzją, albo - jak w moim przypadku - słowo "recenzja" dyskretnie podmieniamy na "wpis". Inaczej ma się sytuacja, kiedy ze swoim recenzowaniem-nierecenzowaniem wypłyniemy na szersze wody.

W lipcu GDA opublikowało na stronie głównej fanowską recenzję nowego singla. W rzeczywistości tekst recenzją nie był, był zebranymi do kupy wrażeniami podekscytowanej fanki, żeby nie powiedzieć, radosnym bredzeniem, które moderator (za zgodą użytkowniczki) wstawił na main page. Jak łatwo się domyślić, co roztropniejsi użytkownicy szybko się połapali, że recenzja recenzją nie jest i wypunktowali w mniej czy bardziej uprzejmy sposób wszelkie niedostatki tekstu, od nadużywania wulgaryzmów zaczynając, na braku jakichkolwiek treści merytorycznych kończąc. Inna sprawa, że dyskusja zaczęła wymykać się spod kontroli moda - to jest zbyt wiele osób się z modem nie zgadzało - i szef postanowił ukrócić sytuację banując kilku użytkowników i usuwając co bardziej niedogodne treści. Dla Owcy czara goryczy się wtedy przelała i od kolejnej fanowskiej społeczności odgrodziła się grubą kreską. Ale to już temat na kiedy indziej. 

A do czego Owca cały czas zmierza? Nazywajmy rzeczy po imieniu. Nie silmy się na profesjonalizm czy rzetelność, jeśli brak nam stosownej wiedzy. I - bardzo proszę - nie róbmy z "recenzenta" kolejnego "humanisty".