Pamiętacie ich? Pewnie, że pamiętacie, nie sposób zapomnieć o kosmicznych pulpetach pożerających przeszłość. Oj, teraz można się śmiać z efektów specjalnych na miarę Żółwia Franklina, fatalnych dialogów i średniego wykonania. Ale dziesięć lat temu, kiedy po raz pierwszy oglądałam Langoliery, wcale nie było mi do śmiechu.
To jeden z tych cudownych tytułów, które obok Willowa, Ducha i paru innych zupełnie przypadkowych filmów składają się na moje dzieciństwo. Po raz ostatni widziałam to-to dobre dziesięć lat temu. I za każdym razem, kiedy w dyskusji padało coś na temat - a zawsze było zwieńczone salwą pochwał - z miną eksperta przytakiwałam, że tak, Langoliery to dobre były, fajny film. Dziś oficjalnie skończyłam sesję, więc postanowiłam to uczcić w maksymalnie nieproduktywny i rozlazły sposób. Trudno znaleźć coś bardziej rozlazłego niż ekranizacje Kinga, i ta nutka sentymentu. Stanęło na tym, że obejrzałam Langoliery. I wiecie co, odwołuję te wszystkie przytaknięcia, to wcale nie jest dobry film. Jest nudny, byle jak zagrany, dłużyzna goni dłużyznę. To zły film. Ale i tak go lubię.
Trzeba przyznać, że pierwsza godzina mija naprawdę fajnie. Oto znajdujemy się na pokładzie samolotu, do ziemi dobre dwadzieścia kilometrów (czy na jakich tam wysokościach latają pasażerskie), ucinamy sobie drzemkę a po przebudzeniu odkrywamy, że zdecydowana większość pasażerów i co gorsza cała załoga wyparowała. Już mamy pod górkę, bo targani jesteśmy wątpliwościami odnośnie własnej przyszłości, moralności i innych -ści, musimy radzić sobie z własnymi słabościami, ugodziła w nas właśnie tragedia rodzinna, bądź jak w przypadku Laurel, jesteśmy singlem. A tu bah. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Atmosfera się zagęszcza, zaczynamy odczuwać niepokój. W końcu udaje się bezpiecznie wylądować, ale co to? Na lotnisku też nie ma ludzi, a czas i przestrzeń zdają się mieć w poważaniu prawa fizyki. Co robimy? Przez następne półtorej godziny dywagujemy nad naszym losem i latamy w tę i nazad, bo po co nam jakakolwiek akcja, klimat czy cokolwiek. A kiedy wydaje się już, że gorzej być nie może - nasz badass zaczyna posyłać Laurel uśmiechy z serii "występuję w reklamie szamponu", w międzyczasie ratując życie wykrwawiającemu się dziecku. Ok, nie mam nic przeciwko wątkom miłosnym. Ale chciałam przejąć się losem umierającego dziecka, a parskanie w tym nie pomaga.
W ogóle uczucie rodzące się między Szamponem i Blondynką jest strasznie fajnym wątkiem. Nie dość, że Mark Lindsay Chapman może się jeszcze trochę pouśmiechać (ku pokrzepieniu niewieścich serc), to stwarza idealne okazje na wtykanie scen romantycznych w najbardziej nieodpowiednie momenty. Możemy na przykład odbyć dialog dramatyczno-romantyczny kiedy, dosłownie, wisimy nad przepaścią. Możemy rzucić takie fajne zdanie jak "Pamiętaj o stokrotkach!" Co? "Nieważne, pamiętaj o stokrotkach!"
Przedostatnią scenę wymęczyłam - tak to bywa, kiedy trzy minuty akcji zawiera się na dziesięciu minutach taśmy. Za to ostatnia była dość pocieszna. A Laurel pamiętała o stokrotkach.
Owca ocenia: 5/10
1995 | Reżyseria: Tom Holland | Ekranizacja opowiadania Stephena Kinga