Wiecie co, poczułam się jakbym dostała obuchem w głowę kiedy dzisiaj po powrocie do domu przeczytałam u Pauliny o śmierci Jamesa Herberta. To jeden z niewielu autorów, do których byłam szczerze przywiązana i... i co? Nico, nie bardzo wiem, co napisać, poza tym, że jest mi naprawdę przykro.
I naszło mnie na wspominki. Duchy ze Sleath były pierwszym horrorem, który czytałam nocami przy latarce a potem nie mogłam zasnąć. W ogóle proza Herberta ukształtowała moje wymagania względem horroru. Poza tym rozpoczęła tradycję zaczynania serii od dupy strony, no ale. Zaczęłam od Pana ciemności Smitha, potem byli Drapieżcy Mastertona, ale dopiero u Herberta znalazłam to, czego w horrorze szukałam. Szukanie u Smitha pełnokrwistych postaci to misja skazana na niepowodzenie, a Masterton... cóż, Masterton ma przykry nawyk umaczania swoich powieści beznadziejnymi zakończeniami. Herbertowi zdarzały się wpadki, ot, Włócznia, ale przygodę z jego prozą zaczęłam dość szczęśliwie od Duchów. Wiecie co? Po raz ostatni czytałam rzecz ponad dziesięć lat temu, ale wciąż mam przed oczami wiele scen. I wciąż, na pytanie o najstraszniejszą powieść odpowiadam, że Duchy. Bo u Herberta zawsze pojawiał się ten czynnik ludzki, a same duchy i cała otoczka paranormalna były jeno skutkiem ubocznym ludzkich poczynań. I to właśnie stawiało jego prozę ponad Mastertonem choćby, u którego zło czai się za rogiem... ale to jest, wiecie, jakieś takie niezidentyfikowane zło, a nawet zUo, skądś tam przyszło, my nie wiemy, no jest, bo jest.
Nic to. Kończę, bo wpis idzie bardzo topornie, a mój zboczony mózg zbyt wiele uwagi poświęca natrętnym powtórzeniom. Na głębsze refleksje nad herbertową prozą jeszcze przyjdzie czas, kiedy nie będę miała takiego urwania głowy na uczelni, so stay tuned.