Twórcy AHS ustawili sobie poprzeczkę naprawdę wysoko: pierwszy sezon był jednym z najlepiej zrealizowanych seriali ostatnich lat, bawiący się schematami, z zakręconą, ale absolutnie niemęczącą fabułą i świetnie opowiedzianą historią. Nakręcenie sezonu drugiego, nijak z pierwszym się nie wiążącego, było przedsięwzięciem dość ryzykownym. I prawdopodobnie w znacznym stopniu właśnie to stanowi o sukcesie Asylum.
Wyeksploatowanie fabuły do granic możliwości i ciut dalej jest chyba największą serialową bolączką, najlepiej ilustruje to Supernatural, które od walki z duchami poprzez walkę z zastępami anielskimi skończyło na walce z globalizmem. I właśnie tę przeszkodę AHS z wdziękiem i gracją przeskoczyło, decydując się na formę opowiedzenia jednej, pełnej, definitywnie domkniętej historii na sezon. Po pierwsze, dało to możliwość nakreślenia zawiłej fabuły bez popadania w kombinatorstwo, po drugie, pomysły, choć realizowane w podobnej konwencji, pozostają świeże (względnie świeże, bo serial bazuje na schematach).
Tak jak w pierwszej odsłonie bawiliśmy się w nawiedzonym domu, tak i tym razem trafiamy do lokalizacji uwielbianej przez amerykańskich duchołapów: szpitala dla obłąkanych, w dodatku prowadzonego przez zakonnice. Dodajmy do tego szalonego naukowca i oto udało się zgromadzić na planie wszystkie odcienie szaleństwa i fanatyzmu, czyli to, co tygryski lubią najbardziej, bo jak Owca wspominała przy paru okazjach: otoczka fantastyczna, ta warstwa obrzydliwości jest jeno dodatkiem czy raczej efektem ludzkiej natury. Bez tego ludzkiego pierwiastka zostałby nam straszak oparty na jump scenkach, na szczęście AHS to nie grozi. Owca wspominała również kiedyś tam, że osadzenie historii w otoczeniu lepkim od fanatyzmu to pomysł sprawdzony i zawsze skuteczny, bo z natury budzi grozę.
Z natury budzi również grozę sytuacja, w której grupa osób niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania uzależniona jest od sadystów i szaleńców, a z takim stanem rzeczy przyjdzie nam się zmierzyć. Jeszcze większą - sytuacje, w których osoby w pełni poczytalne krok po kroku obdzierane są z godności i wpędzane w paranoję, a to właśnie spotyka naszą main hero, Lanę, rządną chwały i sensacji dziennikarkę, która do Briarcliff trafia w nadziei na przeprowadzenie wywiadu z naszym drugim głównym protagonistą, Kitem podejrzewanym o serię brutalnych morderstw. Tak z grubsza rysuje się fabuła. Ci, którzy oglądali sezon pierwszy wiedzą czego można się spodziewać, ponieważ twórcy stosują dokładnie tę samą konstrukcję historii: plączą i mącą, zgrabnie splatają ze sobą losy poszczególnych postaci, w widzu po woli narasta frustracja (o dziwo w pozytywnym sensie), chciałoby się powiedzieć "stop" i wrócić do obowiązków... ale się nie da, bo każdy odcinek pozostawia w niedosycie.
Choć historia jest skonstruowana - a właściwie odtworzona - z wdziękiem i klasą, to raz jeszcze mój podziw wzbudzają przede wszystkim kreacje głównych bohaterów i to, jak łatwo przychodzi scenarzystom manipulowanie emocjami widza. Chyba każdy po rozpoczęciu seansu instynktownie stara się postacie otagować i poupychać do odpowiednich szufladek, znaleźć tę, której będzie kibicować i tę, której będzie życzyć rychłej śmierci w męczarniach. Świetnym przykładem będzie tu dr Arden, zagrany pięknie przez Jamesa Cormwella. Szalony naukowiec, sadysta i [uwaga, spoiler!] zbrodniarz wojenny [koniec uwagi], człowiek, który nie jest w stanie wzbudzić sympatii, mimo to na pewnym etapie historii miałam nadzieję, że na litość boską, w końcu się ogarnie i - ze strachu o własny tyłek choćby - podejmie właściwą decyzję. A finał historii dr Ardena był naprawdę udany i autentycznie wzbudził we mnie ciepłe - w pewien pokrętny sposób - uczucia. Same story z siostrą Jude, która z samego początku ścigała się z Ardenem o miano najbardziej znienawidzonej bohaterki. Ale jeśli AHS czegoś nas nauczyło, to żeby nie przywiązywać się do roli, jaką przychodzi postaci odgrywać przez pierwsze odcinki (bądź 3/4 sezonu...). A swoją drogą Jessica Lange raz na zawsze oswobodziła się z miłosnych objęć King Konga i dla mnie jest i pozostanie Pierwszą Damą AHS.
[W tym akapicie mogą pojawić się spoilery. Ale raczej takie nieszkodliwe. Chyba.]
Co śmieszne, chyba jedną z gorzej sportretowanych (gorzej wcale nie oznacza, że źle - po porstu konkurencja jest spora) postaci był właśnie Kit, który od samego początku wzbudza sympatię, współczucie i właściwie można po pierwszych odcinkach stwierdzić, że hej, ten gość jest niewinny, spójrzcie tylko na niego. Kreację niezrozumianego, skrzywdzonego młodego człowieka Evan Peters ma zresztą obcykaną po sezonie pierwszym (i po szczerości, na froncie Kit/Tate - bezapelacyjnie wygrywa Tate). I choć tak na dobrą sprawę Kitowi nie można nic zarzucić - na tle pozostałych wydaje się być postacią wyjątkowo płaską i jednowymiarową. Ale znów, być może taki był zamysł, być może wrzucenie dobrego, porządnego chłopaka do przedsionka piekła miało stanowić jakąś przeciwwagę, dać nam main hero dla którego bez względu na wszystko będziemy oglądać i wyczekiwać happy endu. No dobra, może i niewinność Kita nie była łopatologicznie oczywista. Ale i tak wszyscy o tym wiedzieli. Szczególnie po tym, jak wątek UFO ze sfery "czy to ptak, czy to samolot, czy to urojenia" przeszedł do sfery "damn, naprawdę będzie o kosmitach".
Owca nie wspomniała w ogóle o doktorze Thredsonie, który jest jedną z najlepiej wykreowanych postaci, więc zadośćuczyni mu obrazkiem. Patrzcie, jaka fajna postać :3 |
Skoro jesteśmy już przy braku ładu i składu - mimo że fabuła bardzo mi się podobała i utrzymała odpowiedni poziom zapętlenia bez popadania w kombinatorstwo - w pewnym momencie po Briarcliff pałętało się jednak ciut za dużo bytów nadprzyrodzonych. Nie żeby było chaotycznie, ale wydaje mi się, że zgromadzenie mutantów, kosmitów, aniołów, demonów i psychiatrów w jednym miejscu graniczy z przegięciem. A może jestem horrorową tradycjonalistką i mix demona i ufoludka to jak... bo ja wiem, rosół z przyprawą do rosołu Knorra. Niekoniecznie niedobre, ale zdecydowanie nienaturalne. Nic to, mimo wszystko udało się zachować równowagę.
Owca ma świadomość, że jak tylko napisze ostatni akapit przypomni sobie o pierdylionie spraw, które wyleciały jej z głowy. Owca jest również świadoma, że o wielu istotnych rzeczach nie wspomniała - o genialnej kreacji Zachary'ego Quinto choćby. Z drugiej strony Owca i tak niewiele może dodać, poza tym co napisała - że AHS to świetnie zrealizowany i obsadzony serial. Nie szukajcie w nim nowatorstwa, bo się zawiedziecie, tytuł jest najlepszym posumowaniem całej idei za serią stojącej - odświeżenie i sprawne opowiedzenie historii, którą każdy z nas już zna. Co ani trochę nie przeszkadza w cieszeniu się jej kolejną odsłoną. Tak, wiem, że sporo osób odpadło po paru odcinkach i w fabułę kompletnie nie mogło się wciągnąć. Owca mówi - warto spróbować raz jeszcze. Zwłaszcza, że sama robiłam trzy podejścia do pierwszego sezonu i kiedy w końcu przebrnęłam przez dość rozlały wstęp, wkręciłam się na dobre.
Owca poleca - za formę, za klimat, za obsadę, za całokształt. I czeka na sezon trzeci.