7/29/2013

Livide


Francuskie kino jest specyficzne. Tak słyszałam. Nieszczególnie się w kinie francuskim orientuję, ale parę niszowych thrillerów, kilka w większości "z ręki" kręconych dziełek LGBT i dwie czy trzy produkcje Ozona dają mi jakieś tam pojęcie, czego po Francuzach można się spodziewać (całkiem możliwe, że będę teraz bajdurzyć, więc jak coś - krzyczcie): solidnie zbudowanego klimatu, powoli narastającego napięcia... i całkiem często, przerostu formy nad treścią. Livide wszystkie te kryteria spełnia.

Cytując pewnego użytkownika tumblra - ten film to wizualny orgazm. I trudno się z tym nie zgodzić. Absolutnie każdy element został doszlifowany do perfekcji, od doboru planu, przez scenografię po stylizację postaci. Rzecz rozgrywa się w francuskim miasteczku portowym, właściwa akcja skupia się wokół starego domiszcza stojącego samotnie w leśnej głuszy. Już pierwsze ujęcia utrzymane w szarej kolorystyce wprowadzają ponury, trochę niepokojący nastrój. Jest to jednak niczym w porównaniu z wrażeniem, jakie robi na widzu pierwsze zetknięcie z Domem na bagnach. Piękna architektonicznie posiadłość otoczona dziką przyrodą, powoli popadająca w ruinę, zapełniona kunsztownymi meblami od lat pokrywającymi się kurzem i dziesiątkami wypchanych zwierząt najróżniejszej maści. A w samym jej sercu - właścicielka, która lata temu zapadła w śpiączkę, a jej ostatnim życzeniem było oczekiwanie na śmierć we własnej sypialni. Baśń w stylu braci Grimm w najczystszej postaci, magiczna historia pełna mroku i okrucieństwa. Klimatu dopełnia dość subtelna ścieżka dźwiękowa przybierająca na intensywności w odpowiednich momentach. Efekt końcowy powala.

Trzymając się baśniowej konwencji, chęć odnalezienia skarbu kryjącego się rzekomo gdzieś w domostwie umierającej Jessel sprawia, że nasza główna bohaterka w towarzystwie dwóch przyjaciół podejmuje się nocnej wyprawy do Domu na bagnach. Po chwilowym zamarciu nastroju, kiedy to akcja skupia się na problemach rodzinnych Lucy i jej chłopaka, niepokój, który towarzyszył nam od pierwszych scen powraca z całą mocą. Już scena z dziećmi w halloweenowych maskach działa na wyobraźnię bardziej, niż można by się spodziewać po motywie tak ogranym i nijakim. Ale dopiero po wkroczeniu do domu Jessel zaczyna się prawdziwa zabawa.

Przy odpowiednio zbudowanym klimacie można mieć pewność, że troje młodych ludzi grasujących nocą po Typowym Nawiedzonym Domu to chwyt, który zwyczajnie nie ma prawa nie zadziałać. A jak, zadziałał. Damn, jak to cholerstwo zadziałało. Ostatnim horrorem, który oglądałam przez palce było oryginalne Widmo. Od tego czasu nie znalazłam ani jednego tytułu, który byłby w stanie wywołać we mnie lęk (a choć po seansie Widma jako jedyna odważyłam się wyjść samotnie do łazienki, mrowienie wzdłuż kręgosłupa czułam przez kolejny tydzień #tobyłwsumiemegaspoiler). Livide nie oglądałam co prawda przez palce... ale kocyk okazał się niezbędny. Wejście do domu Jessel było niczym wejście do koszmaru sennego, z którego nie można się obudzić. Elementy, które za dnia wydały się zaledwie niepokojące, wśród gęstej ciemności i złowieszczej ciszy zdają się nabierać grozy, stają się złowieszcze. Z każdym coraz to bardziej surrealistycznym odkryciem dokonanym przez bohaterów poczucie zagrożenia się wzmaga, a każdy moment wytchnienia - po tym, jak napięcie osiągnęło apogeum i wciąż, nic się nie stało - pozostawia w silnym dyskomforcie i oczekiwaniu na atak. Partia filmu obejmująca Lucy, Willa i Bena przeszukujących kolejne pokoje to seria scen świetnych i genialnych, nie brak momentów, w których atmosfera gęstnieje do absurdalnego wręcz poziomu, nie brak rewelacyjnie zrealizowanych scen gore. Motyw pozytywki był jedną z najbardziej makabrycznych i niepokojących rzeczy jakie ostatnio miałam okazję oglądać. Tak samo jak fragment z przyjęciem dla lalek - już dla tych dwóch urywków warto film obejrzeć.


Nieco gorzej sprawa ma się z warstwą fabularną. Śledzimy losy Lucy, która nie może się otrząsnąć po tragicznej śmierci matki. Wchodzi w konflikt z ojcem, nie zawsze znajduje oparcie w Willu, za wszelką cenę chce się wyrwać z domu. Nie powiem, żeby brakowało mi w tym wątku oryginalności, bo też oryginalność nie jest mi w takich filmach szczególnie potrzebna, zadowolę się sprawnie zrealizowanym schematem. I odnoszę takie wrażenie, że z podobnego założenia wyszli twórcy, całą tę część historii traktując po macoszemu. W tym momencie fabuła siada... ale po szczerości, nie ma to większego wpływu na resztę produkcji. Poza tym trudno coś zarzucić Chloé Coulloud, którą ogląda się naprawdę przyjemnie. W przeciwieństwie do kreacji Willa i Bena, którzy nic nie wnoszą i są bohaterami sklejonymi byle jak. Ale znów, spełniają swoją rolę w opowieści i do niczego innego ich nie potrzebujemy. Nieco ciekawsza i zdecydowanie lepiej nakreślona jest historia Jessel  i jej córki, z zainteresowaniem obserwowałam ich relację i finałowy rozwój wypadków. Z zainteresowaniem i lekką konsternacją, bo wydarzenia poprzedzające finał były w najlepszym wypadku zbyt skomplikowane dla niewyspanej Owcy, w najgorszym, przekombinowane. Cała końcówka była przepakowana symboliką do granic możliwości, momentami łopatologiczną, momentami udziwnioną i całkiem zbędną.

Ale. Jak w przypadku średnio udanych wątków obyczajowych, również nijak ma się to do całokształtu, bo po ponad godzinie jesteśmy na tyle pochłonięci tym ponurym, pełnym cieni i niebezpieczeństw uniwersum, że historia schodzi tak naprawdę na dalszy plan i przypuszczam, że taki właśnie miał być efekt końcowy. Jeśli zaś będziemy się trzymać przy owczej wizji koszmaru sennego - nagromadzenie surrealistycznych elementów i nagłych zwrotów akcji bez przełamywania ciężkiego, przytłaczającego nastroju działa tylko na korzyść tej fantasmagorycznej otoczki.

Owca poleca, szczególnie fanom klimatycznych opowieści z dreszczykiem. Poza tym, jeśli szukacie alternatywy dla Sparklącego Eda, film powinien spełnić wasze oczekiwania, wizerunek wampira serwowany przez Francuzów z pewnością nie jest odkrywczy, ale przywraca tym postaciom otoczkę mroku i grozy, z jakich zostały szczególnie w ostatnich latach obdarte. I w końcu, był to jeden z nielicznych horrorów, które naprawdę straszą. Nie kombinacją efektów specjalnych i jump scenek, a igraniem z widzem za pomocą genialnie budowanej atmosfery zagrożenia. Zdecydowanie warto.