7/03/2013

Trafny wybór J.K. Rowling

źródło: klik
Owca jest rocznikiem '93. Ta informacja nijak ma się do najnowszej powieści Rowling, oznacza natomiast, że Owca to dokładnie to pokolenie, które dorastało razem z Harrym Potterem, w dniu premiery biegło do najbliższego hipermarketu (w dniu premiery do Harry'ego zawsze dodawali bony na dwie dyszki), w złotych myślach zawsze podawało J.K. jako ulubionego pisarza/pisarkę (tuż pod wyznaniem, że ulubioną przekąską są żelki Haribo) i po dziś dzień własną piersią gotowe jest bronić Harry'ego. Oznacza również, że na wszystkie te powieści patrzyliśmy totalnie bezkrytycznie i jeśli - tak jak w moim przypadku - do serii nigdy się nie wróciło, po lekturze zostało piękne wspomnienie i całkiem możliwe, że wyidealizowany obraz książki doskonałej. Dlatego mimo ogromnej sympatii do Rowling, zawsze miałam poważne wątpliwości przed dodaniem jej do grona ulubionych autorów - bo nie byłam w stanie stwierdzić, czy lubię Rowling-autorkę, czy Rowling, kobietę, która - przepraszam, będzie patetycznie - tchnęła w moje dzieciństwo nieco magii i rozbudziła miłość do książek. Trafny wybór wszelkie wątpliwości rozwiał.

Jeszcze przed rozpoczęciem lektury Owca obiecała sobie, że każdą uwagę zaczynającą się od "ale Harry!" potraktuje z buta. Jak się okazało, nie było takiej potrzeby, duch Pottera bynajmniej w prozie Rowling nie straszy. W ogóle Rowling dość szybko rozwiała wszelkie wątpliwości, jakie względem jej debiutu w świecie prozy dla dojrzałego czytelnika miałam.

Dawno temu, czytając jeszcze opinie o Harrym natknęłam się na zarzut o odrealnienie bohaterów. Pan Jezus z Craiisa chyba jako pierwszy tę myśl w mojej głowie zasadził. Bolało, ale brzmiało rozsądnie - kiedy patrzy  się na te postacie z dystansem, wydają się dość papierowe, jednoznacznie dobre, białe i nieskazitelne, szlachetne do bólu, Hermiona nigdy nie przeklnie siarczyście, a Harry nigdy nie zapali skręta w kiblu. Dodajmy do tego Wielkiego Złego, który jest zły, bo tak i chce opanować świat, bo chce i seria nieco traci w moich oczach. Wiem, literatura młodzieżowa rządzi się własnymi prawami. Ale czarno-biały świat nigdy nie będzie dobrym uniwersum. Tym razem takiego problemu nie ma. Bo w ogóle protagonisty nie ma. Można co prawda odnieść wrażenie, że Fats i Krystal zdominowali fabułę, ale równie dobrze może to być kwestia tego, że ich wątki wywarły na mnie największe wrażenie i stanowiły kulminację całej historii.

W ogóle Owca bije Rowling brawo za tak sprawne poprowadzenie bohatera zbiorowego. Po pierwsze, bo ostatnimi czasy nie wydaje się to popularnym rozwiązaniem i Rowling wykazała się pewną dozą odwagi. Po drugie, z punktu widzenia aspirującego pisarza Owca jest pełna podziwu, bo sama dysponuje jednym bohaterem długodystansowym i wciąż nie jest w stanie nad nim zapanować, co tu mówić o reszcie towarzystwa. Anyway. Bałam się, że w pewnym momencie któryś z bohaterów zostanie potraktowany po macoszemu. Wciąż nie mogę zadecydować, czy Mary została jednak potraktowana po macoszemu, czy wykreowanie tej postaci - podobnie jak Barry'ego - poprzez plotki i wyobrażenia było zabiegiem celowym. Oboje poznawaliśmy kawałek po kawałku z relacji i często spaczonego punktu widzenia innych postaci i tak oto dostaliśmy Barry'ego Wspaniałego i Bohaterską, Majestatycznie Cierpiącą Wdowę Mary. A po wizycie w Pagford wiemy już, że za fasadą idealnego związku i życia domowego kryje się wiele grzeszków i pilnie strzeżonych tajemnic. Kolejnym gościem ze strefy mocno nieokreślonych jest Gavin, któremu poświęcono sporo miejsca... tylko nie do końca wiedzieć czemu. Momentami odnosiłam wrażenie, że Gavin nie tyle był bohaterem samym w sobie, co punktem odniesienia i bodźcem do działania dla pozostałych. Był pretekstem do ściągnięcia do miasteczka Kay i Gai, był jedynym, co posuwało wątek wdowy do przodu i nie pozwalało, by Mary stała się obojętna czytelnikowi, w końcu był jedynym źródłem zupełnie obiektywnej opinii o miasteczku. Sam Gavin był natomiast nijaki i irytująco bierny i absolutnie nic nowego do opowieści nie wniósł.

Pomijając te nieszczęsną trójkę (choć wciąż skłaniam się ku teorii, że Mary została jednak pominięta celowo) - jest cacy. Bohaterzy są żywi i barwni, a przede wszystkim zróżnicowani. Są, co tu dożo mówić, realni. Kto z nas nie spotkał w swoim życiu którejś pary Mollisonów, a prawdopodobnie obu? Kto z nas nie znał na pewnym etapie życia Krystal, Fatsa i Sukhvinder? Każde z nich trąci czymś znajomym, przez to jeszcze bardziej angażuje. Nie było ani jednego wątku, który by mnie nużył, nie było ani jednej partii tekstu, którą przeleciałam po łebkach. Inna sprawa, że styl Rowling jest bardzo rzeczowy i kwiecistych wstawek czy bluźnierczych spadzistości się tu nie uświadczy. I jest to kolejny mocny punkt powieści.

Wszystko jest celowe. Każde, nawet najmniejsze posunięcie bohaterów czemuś służy i w odpowiednim momencie tworzy się kolejne powiązanie między - zdawałoby się - ludźmi, którzy w żaden sposób wzajemnie na siebie nie wpływają. W końcu formuje się starannie utkana siateczka a czytelnik z narastającą frustracją przygląda się rozwojowi wypadków. Tak jest, z frustracją. Bo Trafny wybór porusza tak szeroką gamę problemów, że dla każdego znajdzie się coś bliskiego sercu. Od najbardziej oczywistych starć klasowych, przez uzależnienie i przemoc domową, po problemy małżeńskie i teenage angst. A tak swoją drogą, w notatkach do wpisu Owca odnotowała sobie, że jednak jest pewne podobieństwo między Pagford a Hogwartem - Rowling od zawsze wykazywała zainteresowanie podziałami klasowymi. Po przeczytaniu tego punktu przed otworzeniem bloggerowego edytora Owca zorientowała się, jak głupie byłoby wpisanie tego do stylu Rowling, bo Rowling jest pisarką brytyjską. A Owca jest przekonana, że pisarzom brytyjskim, którzy o podziale klasowym nie piszą odbiera się obywatelstwo. Nic to.

Żeby nie było zbyt pluszowo - zdarzyły się też potknięcia. Żeby nie powiedzieć, czarne dziury. Zabrakło mi codziennych relacji Miles'a i Sam (która, btw, choć sympatii nie wzbudzała, była jedyną dorosłą, której chciałam kibicować). Gdzieś zapodziała się impreza urodzinowa Howarda, która zapodziać się naprawdę nie powinna, bo, po pierwsze widok Pagford, które w końcu nieco spuściło z tonu byłby interesujący, po drugie, była to jedyna okazja do lepszego zarysowania relacji Mollisonów Seniorów z córką na banicji. A szczególnie relacja na linii matka-córka mogła okazać się ciekawa. Tymczasem uwagę skupiono na nastolatkach, podczas gdy reszta towarzystwa pojawiała się raczej epizodycznie. I teraz pytanie: czy tylko we mnie ta część wywołała serię wspomnień z tych imprez, na których nagle coś łupnęło, zostały wyciągnięte nieodpowiednie wnioski, jedno doprowadziło do drugiego i w mgnieniu oka posypały się dobre znajomości, przyszliśmy i było fajnie, aż tu nagle tragedia na skalę osiedlową. Wiecie, jedne z tych imprez, po których człowiek budzi się z żołądkiem związanym w supełek i ciężkim serduchem? Damn.

I docieramy do finału, który jest jednocześnie najlepszą i najgorszą częścią całej powieści. Bo wiemy już co się stanie, docieramy do strefy zero, mijamy się ze wszystkimi bohaterami i czekamy na tragedię. Ostatnie paręnaście stron przepłakałam ze smutku i frustracji, świetne zakończenie genialnie opowiedzianej historii. I te wszystkie emocje, które Rowling we mnie wywołała stanowią chyba najlepszą ocenę.

PS Owca ma ogromną ochotę przeczytać Trafny wybór raz jeszcze, w oryginale, bo humoru zapowiadanego przez ichsiejszych krytyków się nie doszukała, choć naprawdę próbowała. Opcje są dwie, albo był to humor zrozumiały jeno dla Brytyjczyków i zwykli śmiertelnicy mogą spadać na drzewo, albo sprawę położył tłumacz, a biorąc pod uwagę, że znalazły się w książce takie potworki jak "powietrze zaskwierczało od zachwycającego napięcia" - jest to opcja dość możliwa.
PPS Owca jest zmęczona więc wpis leci po jednej, dość marnej korekcie. Pardon na zaś.