7/02/2013

You see, everything comes down to poo... czyli rzecz o Strasznym Filmie

Mniej więcej taką paletę emocji wywołał w Owcy seans.
Dobra, nie mam zamiaru rozwodzić się nad tym, jakim rozczarowaniem była piąta odsłona Strasznego filmu, bo to seria, która stacza się po równi pochyłej. Jestem tylko zaskoczona skalą tej porażki, bo miałam jednak nadzieję na choć jedną okazję do rechotu. I dupa.

Zacznijmy od tego, że chyba najsympatyczniejszym elementem tych filmów od zawsze była obsada z przeuroczą Anną Faris na czele i to właśnie ona wyciągnęła poprzedni film za uszy. Tym razem dostaliśmy Ashley Tisdale, która grubą linią oddzieliła postać głupiutkiej blondyneczki od tępej blondyny. Dziewczyna ma zacięcie komediowe rozgotowanej kluski, a fakt, że woli jednak robić miny, niż grać raczej nie pomaga.

Nie żeby istniała w ogóle szansa na odratowanie tej produkcji, bo z głupkowatych żartów przekraczających granicę dobrego smaku zostało tylko przekroczenie granicy dobrego smaku. Śmieszne występy Charlie'ego Sheena, których śmieszność polegała właśnie na tym, że Charlie Sheen wystąpił już się przejadły, a choć występy Lindsey Lohan w teorii mają nam pokazać, że Lindsey ma się dobrze i do swoich problemów podchodzi ze zdrową dozą dystansu, wzbudzają już tylko niesmak i smutek (bo Owca pamięta jeszcze Lindsey z przyjemnych filmów młodzieżowych i smutno jej na to wszystko patrzeć).

Nie ma się nad czym rozpisywać. Jeśli widz oczekuje jednej sceny wzbudzającej głupkowaty rechot, a efekt końcowy wciąż uznaje za niezadowalający - wiedz, że coś się dzieje. Buu.

PS Owca oglądała to-to we własnym towarzystwie i nie miała nawet okazji, żeby poprawić sobie nastrój yntelektualnym fap-fap :(