Mniej więcej taką paletę emocji wywołał w Owcy seans. |
Zacznijmy od tego, że chyba najsympatyczniejszym elementem tych filmów od zawsze była obsada z przeuroczą Anną Faris na czele i to właśnie ona wyciągnęła poprzedni film za uszy. Tym razem dostaliśmy Ashley Tisdale, która grubą linią oddzieliła postać głupiutkiej blondyneczki od tępej blondyny. Dziewczyna ma zacięcie komediowe rozgotowanej kluski, a fakt, że woli jednak robić miny, niż grać raczej nie pomaga.
Nie żeby istniała w ogóle szansa na odratowanie tej produkcji, bo z głupkowatych żartów przekraczających granicę dobrego smaku zostało tylko przekroczenie granicy dobrego smaku. Śmieszne występy Charlie'ego Sheena, których śmieszność polegała właśnie na tym, że Charlie Sheen wystąpił już się przejadły, a choć występy Lindsey Lohan w teorii mają nam pokazać, że Lindsey ma się dobrze i do swoich problemów podchodzi ze zdrową dozą dystansu, wzbudzają już tylko niesmak i smutek (bo Owca pamięta jeszcze Lindsey z przyjemnych filmów młodzieżowych i smutno jej na to wszystko patrzeć).
Nie ma się nad czym rozpisywać. Jeśli widz oczekuje jednej sceny wzbudzającej głupkowaty rechot, a efekt końcowy wciąż uznaje za niezadowalający - wiedz, że coś się dzieje. Buu.
PS Owca oglądała to-to we własnym towarzystwie i nie miała nawet okazji, żeby poprawić sobie nastrój yntelektualnym fap-fap :(