Fragment grafiki autorstwa Federico Bebbera. |
Dobry odcinek był dobry. Bardzo intensywny, świetnie napisany. A przewidywalny zgon był przewidywalny.
!SPOILERY!
Chociaż naprawdę spodziewałam się, że dzisiaj odstrzelą Beth. Myślenie życzeniowe? Ale Karen była takim oczywistym celem, come on, ludzie skreślali ją już po zobaczeniu pierwszych trialerów, po fragmencie ze zdruzgotanym Tyreesem. Element zaskoczenia żaden, ale muszę przyznać, że sposób w jaki zeszła mnie zaintrygował. Nakręciłam się na Myśliwych i wypatruje poćwiartowanych zwłok i zdrowej dawki makabry na każdym zakręcie (zupełnie bezpodstawnie), jasne, to swoją drogą. Ale dwa spalone trupy? Tego się zupełnie nie spodziewałam. I nadal nie wiem, który to David. Oh well, nie ma to już znaczenia. Wracając do Karen, kiedy przetrwała pierwsze pięć minut odcinka byłam przekonana, że dożyje przynajmniej do przyszłego tygodnia. Bo zgon był nieunikniony. A trochę szkoda. Chyba po raz pierwszy na ekranie pojawił się tak sielankowy związek i naprawdę mi się to podobało, taka naturalna, swobodna relacja tchnęła nieco świeżości do całej tej romantycznej dramy. Jednocześnie było to ostatnim sygnałem, jakiego potrzebowaliśmy, by potwierdzić domysły: bo w Walking Dead nie ma miejsca na sielankę, poprzedni odcinek dobitnie nam o tym przypomniał.
Ale ten początek! I nie mówię o otwierającej scenie - o tym za moment - ale o poranku w więzieniu. Ludzie się budzą, zaczynają krążyć po terenie więzienia, Rick i Carl idą karmić świnki, dzień się rozpoczyna. Tymczasem zombie Patrick jak gdyby nigdy nic siedzi sobie w celi i na chillu przeżuwa śniadanko ^^
Sama 'akcja ratunkowa' była świetna i dała nam spory wgląd w codzienne życie w więzieniu. Mam na myśli scenę, w której Carol ląduje w celi z ojcem dziewczynek z zeszłego odcinka i w kilka sekund jest gotowa do przeprowadzenia amputacji. Wydawało mi się, czy cały ten zestaw małego chirurga był już wcześniej przygotowany? Chyba tak, nie rozgląda się nerwowo w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć jako prowizoryczna opaska uciskowa, od razu sięga w konkretnym kierunku, to już raczej wyćwiczona procedura, nie kompulsywne działanie. I właśnie te pozornie nic nie wnoszące do akcji smaczki stanowią jeden z mocniejszym punktów TWD, bo przy pomocy jednego zdecydowanego gestu bohaterki twórcy przekazują nam całkiem dokładny obraz codzienności. Fortyfikacja, przemyślane pułapki na zombiaki, osiedlenie się - to wszystko tylko pozory. Odnosimy wrażenie, że życie stało się nieco łatwiejsze, że mimo wszystko bohaterzy funkcjonują w nieco stabilniejszym otoczeniu i nagle bum!, w parę sekund przekonujemy się, że bezpieczeństwo to tylko mrzonka i w każdym momencie ktoś może zostać zarażony.
[ok, po głębszym namyśle nie jestem pewna, czy Carol w końcu tnie, czy nie o.ó Ale z pewnością miała taki zamiar]
I cały czas wadzi mi nieco ta półroczna przerwa, bo tym razem jest bardzo odczuwalna. Zwłaszcza jeśli chodzi o Carla, bo w ciągu tych sześciu miesięcy dokonał obrotu o sto osiemdziesiąt stopni, od zaprawionego w bojach dziecka post-apokalipsy z powrotem do małego, wystraszonego chłopca. Ha, mówiłam, że zareagował na lekcje Carol niezadowoleniem, bo nie chciał ryzykować nowo odbudowanej więzi z ojcem. Poza tym wydaje się być zdecydowanie bardziej świadomy konsekwencji swoich działań. Jeśli w poprzednim sezonie stał się malutką repliką Shane'a, to teraz bliżej mu do opanowania Ricka. Mały Socjopata Carl mnie zmęczył i cieszę się, że postać rozwija się w innym kierunku. Takiego Carla zdecydowanie mogę polubić.
I yay, szeryf Rick wraca! Widzicie, jak tu nie kochać Daryla i jego malutkiej pogadanki motywacyjnej. Tylko szkoda tych rickowych prosiaczków. I szkoda biednego Tyreese'a (gładka zmiana tematu jest gładka ;). Lubię go, ale czas wziąć się w garść, facet nie lubi dźgać przez płot, strzelać też nie chce, tu źle, tam niedobrze, to zombie apokalipsa, nie ma tu miejsca na sentymenty. Choć trzeba przyznać, że pośród reszty bohaterów, którzy bez skrupułów zabijają szwędaczy, Tyreese, który zachował pewną wrażliwość i wciąż widzi w nich ludzi jest ciekawą odmianą. Dziwne, jednocześnie odświeżające.
I gwóźdź programu - zagrożenie pochodzi od wewnątrz. No i masz. Początkowo myślałam, że to nawiedzona dziewczynka Jakjejtam podrzucała szwędaczom martwe szczury. Ale dość szybko tę teorię odrzuciłam - może i jest nieco spaczona i jest w niej coś takiego, co wzbudza niechęć i nieufność, ale... ale skąd miałaby wziąć martwe szczury? ;) I dochodzi kwestia spalonych zwłok? Myślę, że Karen i David (kimkolwiek był) byli już martwi i nie zostali spaleni żywcem, w końcu Tyreese trafił do nich po szlaku krwi i bebechów.
I (to już czwarty akapit, który zaczynam od "i", nie myślcie, że o tym nie wiem) mały kryzys Michonne - szczerze, nie do końca załapałam, o co bangla, a jest szósta rano i za chwilę muszę wyjść, więc dziś już raczej nie załapię. Więc jeśli ktoś może - niech śmiało tłumaczy.
I na litość boską, dlaczego nie ma jeszcze mema "if Beth won't stop singing, we riot"?